Dom bez ojca: Jak zbudowaliśmy nasze życie od zera, mimo rodzinnych rozczarowań

— Mirela, nie rozumiesz, że bez wsparcia ojca nie dacie rady? — głos mamy odbijał się echem w mojej głowie, kiedy po raz kolejny zamykałam za sobą drzwi ich mieszkania. Stałam na klatce schodowej, ściskając w dłoni klucze do wynajmowanego pokoju, a łzy cisnęły mi się do oczu. Adam czekał na mnie na dole, z tym swoim upartym uśmiechem, który zawsze miał być pocieszeniem, a czasem tylko pogłębiał moją frustrację.

— I co powiedziała? — zapytał, kiedy wsiadłam do auta.

— To samo co zawsze. Że jesteśmy naiwni, że bez taty nie damy rady. — Oparłam głowę o szybę i patrzyłam na szare bloki przesuwające się za oknem.

Adam ścisnął moją dłoń. — Mirela, damy radę. Zobaczysz.

Nie wierzyłam mu wtedy. Byłam zmęczona walką o każdy grosz, o każdy dzień bez awantury w domu rodzinnym. Tata nigdy nie ukrywał, że uważa Adama za nieudacznika. „Chłopak z bloków, bez perspektyw” — powtarzał przy każdej okazji. Mama próbowała być pośrednikiem, ale jej troska była dusząca. „Może byście się jeszcze zastanowili nad tym kredytem? Może tata by coś dorzucił?” — szeptała mi do ucha podczas rodzinnych obiadów.

Ale my nie chcieliśmy ich pieniędzy. Chcieliśmy mieć coś swojego. Coś, czego nikt nam nie wypomni przy każdej kłótni.

Pierwsze miesiące były koszmarem. Wynajmowaliśmy pokój na obrzeżach Warszawy, gdzie ściany były cienkie jak papier, a sąsiad zza ściany codziennie słuchał disco polo do późnej nocy. Adam pracował na budowie, ja dorabiałam jako kelnerka w kawiarni na Mokotowie. Każda złotówka była ważna. Liczyliśmy wszystko: rachunki, jedzenie, nawet bilety autobusowe.

Pamiętam jedną noc szczególnie wyraźnie. Było zimno, grzejniki ledwo zipały, a ja siedziałam na podłodze i płakałam nad stertą nieopłaconych rachunków.

— Może mieli rację — wyszeptałam wtedy do Adama. — Może powinniśmy byli poprosić o pomoc.

Adam uklęknął obok mnie i objął mnie ramieniem.

— Mirela, jeśli teraz się poddamy, to już zawsze będziemy zależni od innych. Chcę mieć dom z tobą. Nasz dom.

Te słowa trzymały mnie przy życiu przez kolejne miesiące.

W końcu udało nam się znaleźć małe mieszkanie do remontu w Piasecznie. Było tanie, bo wymagało kapitalnego remontu. Rodzice Adama nie mieli pieniędzy, moi — tylko pretensje. Zaciągnęliśmy kredyt na 30 lat i zaczęliśmy wszystko własnymi rękami: zdzieranie tapet, malowanie ścian, układanie paneli. Adam wracał z budowy i jeszcze do późna dłubał przy instalacji elektrycznej. Ja po pracy szorowałam kafelki i próbowałam nauczyć się gotować coś więcej niż makaron z sosem ze słoika.

W weekendy odwiedzali nas znajomi — czasem pomagali, czasem tylko przynosili piwo i śmiali się z naszych nieudolnych prób majsterkowania. Ale byli z nami. To było ważne.

Rodzina? Mama dzwoniła rzadko. Tata w ogóle się nie odzywał. Kiedy raz zaprosiłam ich na kawę do naszego nowego mieszkania, tata tylko rozejrzał się po pustych ścianach i mruknął:

— No, przynajmniej nie musicie daleko chodzić do sklepu spożywczego.

Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać.

Najgorsze przyszło jednak później. Kiedy okazało się, że jestem w ciąży, a Adam stracił pracę przez redukcję etatów na budowie. Siedziałam wtedy sama w kuchni i patrzyłam na test ciążowy leżący obok kubka z zimną herbatą. Strach ścisnął mnie za gardło.

— Co teraz? — zapytałam siebie w myślach. — Jak my sobie poradzimy?

Adam wrócił późno tego dnia. Był blady i zmęczony.

— Zwolnili mnie — powiedział cicho.

Nie płakałam wtedy. Nie miałam już siły na łzy.

— Jestem w ciąży — odpowiedziałam równie cicho.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Potem Adam podszedł do mnie i pocałował mnie w czoło.

— Damy radę — powtórzył po raz setny.

I daliśmy radę. Adam znalazł pracę jako magazynier w hurtowni budowlanej. Ja dostałam umowę o pracę w kawiarni i mogłam liczyć na urlop macierzyński. Każdy dzień był walką o przetrwanie: kolki dziecka, nieprzespane noce, rachunki za prąd i gaz rosnące szybciej niż nasze oszczędności.

Czasem miałam ochotę zadzwonić do mamy i poprosić o pomoc. Ale duma mi nie pozwalała.

Dziś nasza córka ma trzy lata. Mieszkanie nadal jest skromne: stare meble z OLX-u, zasłony uszyte przeze mnie ze starych prześcieradeł, kuchnia pamiętająca czasy PRL-u. Ale to jest nasz dom. Nasza twierdza.

Ostatnio mama odwiedziła nas po raz pierwszy od dawna. Usiadła przy stole i rozejrzała się po mieszkaniu.

— Wiesz… może nie jest tu luksusowo, ale czuję tu… spokój — powiedziała cicho.

Spojrzałam na nią i po raz pierwszy od lat poczułam dumę.

Czy było warto? Czy gdybym mogła cofnąć czas, poprosiłabym rodziców o pomoc? Nie wiem… Ale wiem jedno: dom to nie pieniądze ani meble z katalogu IKEA. Dom to my — razem przeciwko światu.

A wy? Czy też musieliście walczyć o swoje miejsce na ziemi? Czy rodzina zawsze musi oznaczać wsparcie… czy czasem lepiej nauczyć się polegać tylko na sobie?