Nieproszony gość: Małżeństwo wystawione na próbę
– Znowu zostawiłaś naczynia w zlewie! – wybuchłam, zanim zdążyłam się powstrzymać. Głos odbił się echem od kafelków w naszej ciasnej kuchni.
Zosia spojrzała na mnie z pogardą, której nie spodziewałam się po siedemnastolatce. – To nie twoja sprawa – rzuciła, trzaskając szafką.
W tej chwili poczułam, jakby ktoś ścisnął mi gardło. Przez chwilę miałam ochotę wybiec z mieszkania i nigdy nie wrócić. Ale to był mój dom. Nasz dom. Przynajmniej tak mi się wydawało dwa lata temu, kiedy Paweł poprosił mnie o rękę na ławce w Łazienkach Królewskich. Wtedy wszystko wydawało się proste: on, ja, nowy początek.
Nie przewidziałam tylko jednego – Zosi.
Kiedy Paweł powiedział mi, że jego córka musi się do nas wprowadzić, bo jej matka wyjeżdża do Niemiec za pracą, próbowałam być wyrozumiała. Przecież to tylko kilka miesięcy – powtarzałam sobie. Ale już po tygodniu wiedziałam, że nic nie będzie takie samo.
Zosia była jak huragan. Wchodziła do mieszkania z hukiem, rzucała plecak na podłogę i znikała w swoim pokoju. Zamykała drzwi na klucz, słuchała muzyki tak głośno, że ściany drżały. Paweł próbował mediować, ale zawsze stawał po jej stronie.
– Daj jej czas, ona przeżywa trudny okres – mówił cicho, kiedy wieczorem leżeliśmy obok siebie w łóżku.
– A ja? Ja też przeżywam trudny okres! – syknęłam pewnej nocy, czując łzy pod powiekami.
Paweł westchnął ciężko i odwrócił się do ściany. Wtedy po raz pierwszy poczułam się naprawdę samotna.
Zosia nie chciała ze mną rozmawiać. Unikała mnie jak ognia. Kiedy próbowałam zaproponować wspólne gotowanie albo film, przewracała oczami i mówiła: – Nie mam czasu.
W pracy też nie było lepiej. Moja szefowa, pani Grażyna, coraz częściej rzucała mi kąśliwe uwagi o spóźnieniach i zmęczonym wyglądzie. Koleżanki plotkowały za moimi plecami:
– Słyszałaś? Podobno jej mąż ma dziecko z poprzedniego małżeństwa…
Czułam się osaczona z każdej strony.
Pewnego wieczoru wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. W przedpokoju panował bałagan: buty Zosi porozrzucane na wszystkie strony, kurtka Pawła zwinięta w kulkę na podłodze. W kuchni śmierdziało przypalonym mlekiem.
– Czy tu ktoś w ogóle sprząta?! – krzyknęłam w pustkę.
Zosia wyszła ze swojego pokoju z telefonem przy uchu.
– Przepraszam, czy możesz nie wrzeszczeć? Rozmawiam! – rzuciła lodowatym tonem.
Poczułam, jak narasta we mnie złość. Chciałam coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów. Zamiast tego zamknęłam się w łazience i pozwoliłam łzom płynąć.
Następnego dnia Paweł wrócił późno z pracy. Siedziałam przy stole z kubkiem zimnej herbaty.
– Musimy porozmawiać – zaczęłam cicho.
Usiadł naprzeciwko mnie i spojrzał zmęczonymi oczami.
– Wiem, że jest ciężko – powiedział. – Ale to moja córka. Nie mogę jej wyrzucić.
– Ja tego nie chcę! – przerwałam mu gwałtownie. – Ale nie mogę być niewidzialna we własnym domu!
Paweł spuścił głowę.
– Może powinniśmy… spróbować terapii rodzinnej? – zaproponował niepewnie.
Prychnęłam ironicznie.
– Myślisz, że psycholog rozwiąże nasze problemy?
Milczał długo. W końcu wyszedł do sypialni bez słowa.
Od tamtej pory między nami zapadła cisza. Rozmawialiśmy tylko o sprawach praktycznych: rachunki, zakupy, kto odbierze Zosię ze szkoły. Każdego dnia czułam się coraz bardziej obca w tym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie.
Wkrótce zaczęły się kłopoty finansowe. Paweł dostał wypowiedzenie z pracy w firmie budowlanej. Ja zarabiałam niewiele jako recepcjonistka w przychodni. Zosia zaczęła przynosić jedynki ze szkoły i coraz częściej znikała wieczorami bez słowa.
Pewnej nocy obudził mnie dźwięk klucza w zamku. Była druga nad ranem.
– Gdzie byłaś?! – zapytałam Zosię, kiedy weszła do przedpokoju z rozmazanym makijażem.
– U koleżanki – burknęła i zamknęła się w łazience.
Paweł spał jak zabity. Rano nawet nie zapytał córki o nocne wyjście.
W pracy coraz trudniej było mi się skupić. Pani Grażyna wezwała mnie na rozmowę:
– Pani Aniu, czy wszystko w porządku? Wygląda pani na bardzo zmęczoną…
Chciałam powiedzieć prawdę: że czuję się jak intruz we własnym domu, że nie wiem już, kim jestem ani czego chcę od życia. Ale tylko skinęłam głową i wróciłam do obowiązków.
W weekend Paweł zaproponował wspólny spacer po Polu Mokotowskim.
– Może trochę świeżego powietrza nam pomoże? – zapytał z nadzieją w głosie.
Szliśmy obok siebie w milczeniu. Zosia została w domu.
– Kocham cię – powiedział nagle Paweł i zatrzymał się na środku ścieżki.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Ja ciebie też… Ale nie wiem już, czy to wystarczy.
Przez chwilę patrzył mi prosto w oczy. Potem objął mnie mocno i poczułam znajome ciepło jego ramion. Ale gdzieś głęboko wiedziałam, że coś się skończyło.
Kilka dni później znalazłam Zosię płaczącą w swoim pokoju. Siedziała skulona na łóżku z telefonem w dłoni.
– Co się stało? – zapytałam ostrożnie.
Nie odpowiedziała od razu. Po chwili wyszeptała:
– Mama nie wróci… Znalazła pracę za granicą i mówi, że tam zostanie na stałe…
Usiadłam obok niej i przez chwilę milczałyśmy razem. Po raz pierwszy poczułam do niej coś więcej niż irytację – współczucie? Smutek?
– To musi być trudne – powiedziałam cicho.
Zosia spojrzała na mnie nieufnie, ale nie odsunęła się.
Od tamtej pory coś się zmieniło. Nie stałyśmy się nagle najlepszymi przyjaciółkami, ale zaczęłyśmy rozmawiać. O szkole, o tym co lubi jeść na śniadanie, o muzyce. Czasem nawet razem gotowałyśmy obiad dla Pawła.
Ale między mną a Pawłem pozostała rysa. Coraz częściej zastanawiałam się nad sensem naszego małżeństwa. Czy jestem gotowa żyć w cieniu jego przeszłości? Czy potrafię zaakceptować rodzinę patchworkową?
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na szare warszawskie bloki. Zosia śpi jeszcze w swoim pokoju, Paweł szykuje się do pracy. Ja piję kawę i myślę: czy miłość naprawdę wystarczy? Czy można nauczyć się kochać cudze dziecko tak samo jak własne?
A może czasem trzeba po prostu pozwolić sobie na słabość i przyznać: nie jestem idealna… Ale czy ktoś z nas jest?