Obcy w moim domu – historia powrotu Marcina do Poznania
— Co tu się, do cholery, dzieje?! — krzyknąłem, widząc obcych ludzi w moim salonie. Kobieta w średnim wieku, z włosami upiętymi w niedbały kok, spojrzała na mnie z przestrachem, a obok niej stał chłopak, może dwudziestoletni, z telefonem w ręku. Przez chwilę miałem wrażenie, że śnię. Przecież to moje mieszkanie, mój stary, ciasny pokój na Jeżycach, do którego wracałem myślami przez wszystkie te lata spędzone na budowie w Niemczech.
Wszystko zaczęło się kilka godzin wcześniej. Wysiadłem z pociągu na dworcu w Poznaniu, zmęczony, z plecakiem na ramieniu i głową pełną planów. Najpierw, jak zawsze, poszedłem do mamy. Danieła Januszewska objęła mnie mocno, jakby chciała nadrobić wszystkie te lata, kiedy widzieliśmy się tylko przez ekran telefonu.
— Ileż to lat cię nie widziałam, Marcinie! Stęskniłam się okropnie! No i jak, dobrze zarobiłeś? — zapytała, patrząc mi w oczy z nadzieją.
— Jak zwykle — uśmiechnąłem się ironicznie, bo przecież nie chciałem jej martwić, a prawda była taka, że ledwo wiązałem koniec z końcem. — Ale już dość tej tułaczki. Chcę wrócić do siebie, do swojego mieszkania. Odpocząć. — powiedziałem, a ona tylko pokiwała głową i odwróciła wzrok.
Nie zauważyłem wtedy, jak bardzo się spięła. Nie zapytała, czy mam klucze, nie zaproponowała, że pójdzie ze mną. Wtedy nie zwróciłem na to uwagi, byłem zbyt zmęczony i zbyt szczęśliwy, że znów jestem w domu.
Kiedy wszedłem na klatkę schodową, poczułem znajomy zapach starego tynku i wilgoci. Otworzyłem drzwi do mieszkania, które przez tyle lat było moim azylem, i… zobaczyłem ich. Obcych ludzi. Kobieta i chłopak patrzyli na mnie jak na włamywacza.
— Przepraszam, ale… kim pan jest? — zapytała kobieta, ściskając w dłoni klucz.
— To ja powinienem pytać! To jest moje mieszkanie! — wykrzyknąłem, czując, jak narasta we mnie panika. — Marcin Januszewski. Właściciel tego lokalu!
Chłopak spojrzał na mnie nieufnie, a kobieta zaczęła coś tłumaczyć, że wynajęła mieszkanie od pewnej pani Danieły, że wszystko jest legalne, mają umowę, płacą czynsz…
— To niemożliwe — wyszeptałem, czując, jak nogi uginają się pode mną. — To niemożliwe…
Wyszedłem na klatkę, bo nie mogłem złapać tchu. Zadzwoniłem do mamy. Odebrała po kilku sygnałach.
— Mamo, co tu się dzieje? Ktoś mieszka w moim mieszkaniu! — krzyczałem do słuchawki, nie panując nad głosem.
— Marcinie… ja… musiałam…
— Co musiałaś?! — przerwałem jej, czując, jak narasta we mnie złość. — To jest moje mieszkanie! Moje!
— Było ciężko… Po twoim wyjeździe nie miałam z czego żyć. Wynajęłam je, żeby mieć na leki, na jedzenie… Przepraszam, synku…
Poczułem, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Wszystko, co miałem, wszystko, na co pracowałem, zostało oddane obcym ludziom. Bez mojej zgody. Bez mojej wiedzy.
Wróciłem do mamy. Siedziała na kanapie, skulona, z oczami pełnymi łez.
— Przepraszam, Marcinie… Nie wiedziałam, co robić. Myślałam, że już nie wrócisz. Że tam ci lepiej…
— Mamo, to był mój dom. Moje miejsce. — powiedziałem cicho, czując, jak łzy napływają mi do oczu. — Dlaczego mi nie powiedziałaś?
— Bałam się… Bałam się, że się zdenerwujesz, że przestaniesz dzwonić…
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. W głowie miałem mętlik. Z jednej strony rozumiałem jej desperację, z drugiej czułem się zdradzony. Przecież to nie był tylko kawałek podłogi i cztery ściany. To były moje wspomnienia, moje dzieciństwo, mój azyl po rozwodzie, po nieudanych próbach ułożenia sobie życia.
Następnego dnia poszedłem do mieszkania z dokumentami. Wynajmująca kobieta pokazała mi umowę najmu podpisaną przez moją matkę. Wszystko wyglądało legalnie. Prawnik powiedział mi, że jeśli nie było mojej zgody, mogę walczyć w sądzie, ale to potrwa miesiące, może lata. A gdzie ja mam teraz mieszkać? Gdzie mam wrócić?
Zacząłem szukać pracy w Poznaniu, ale bez meldunku, bez stałego adresu, wszystko było trudniejsze. Mieszkałem kątem u mamy, ale czułem się tam jak intruz. Każda rozmowa kończyła się kłótnią. Ona płakała, ja krzyczałem. W końcu przestaliśmy ze sobą rozmawiać.
Pewnego wieczoru, kiedy wróciłem do mieszkania po swoje rzeczy, spotkałem chłopaka, który tam mieszkał. Siedział na schodach i palił papierosa.
— Przepraszam za tamto zamieszanie — powiedział cicho. — My też nie wiedzieliśmy, że ktoś tu wróci…
— To nie twoja wina — odpowiedziałem. — Po prostu… to był mój dom.
— Wiem, jak to jest — westchnął. — My też straciliśmy mieszkanie. Mama płakała przez tydzień, zanim znalazła to…
Spojrzałem na niego i nagle poczułem, że nie jestem sam w tym wszystkim. Że każdy z nas coś stracił. Że w Polsce dom to nie tylko miejsce, ale i ciągła walka o przetrwanie.
Minęły tygodnie. Próbowałem odzyskać mieszkanie, ale bez skutku. Mama coraz bardziej zamykała się w sobie. Ja coraz częściej myślałem o powrocie do Niemiec. Ale coś mnie trzymało. Może nadzieja, że jeszcze kiedyś odzyskam swoje miejsce. Może chęć zrozumienia, dlaczego to wszystko się stało.
Czasem patrzę na stare zdjęcia z dzieciństwa i zastanawiam się, czy dom to naprawdę tylko cztery ściany. Czy to ludzie, którzy nas otaczają? Czy można wybaczyć zdradę, jeśli była podyktowana strachem i biedą? Czy można jeszcze wrócić do siebie, kiedy wszystko się zmieniło?
Może dom to nie miejsce, do którego wracamy, ale ludzie, których próbujemy zrozumieć. Może czasem trzeba stracić wszystko, żeby zrozumieć, co naprawdę jest ważne. Co wy o tym myślicie? Czy można odbudować zaufanie po takiej zdradzie? Czy wy też kiedyś straciliście swój dom?