Po 10 latach wrócił do mnie z pustymi rękami. Prosi, żebym go przyjęła: Ale ja nie wiem, co robić. I dzieci nie chcą go znać

Stałam w kuchni, opierając się o blat, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Był zimny, szary wieczór, a ja właśnie kończyłam zmywać naczynia po kolacji. Dzieci były w swoich pokojach – Zuzia słuchała muzyki, a Bartek grał na komputerze. Nie spodziewałam się nikogo, więc kiedy otworzyłam drzwi i zobaczyłam jego twarz, przez chwilę nie mogłam złapać tchu.

Marek. Mój mąż. Ten sam, który dziesięć lat temu spakował walizki i wyszedł z naszego życia bez słowa wyjaśnienia. Stał teraz przede mną, starszy, z siwymi pasmami we włosach i zmęczonym spojrzeniem. W rękach nie miał nic – żadnej torby, żadnego prezentu dla dzieci, nawet kwiatów. Tylko on i jego pustka.

– Cześć, Aniu – powiedział cicho, jakby bał się, że zaraz zamknę mu drzwi przed nosem.

Przez chwilę patrzyłam na niego w milczeniu. W głowie miałam tysiące pytań i jeszcze więcej wyrzutów. Przypomniałam sobie tamten dzień sprzed lat – jak stał w przedpokoju z walizką i mówił: „Muszę to zrobić, muszę iść za tym, co czuję”. Bolało mnie każde słowo. Zostałam sama z dwójką dzieci i pustką w domu, w którym jeszcze niedawno pachniało jego wodą kolońską.

– Czego chcesz? – zapytałam w końcu, starając się brzmieć obojętnie.

– Mogę wejść? – spytał niepewnie.

Nie odpowiedziałam. Odsunęłam się tylko na bok i pozwoliłam mu wejść do środka. Przeszedł przez próg jak ktoś obcy. Rozejrzał się po mieszkaniu, jakby szukał śladów swojego dawnego życia.

Usiedliśmy w kuchni. Marek patrzył na swoje dłonie, a ja czułam narastający gniew.

– Dlaczego wróciłeś? – zapytałam w końcu.

Westchnął ciężko.

– Wszystko straciłem, Aniu. Pracę, mieszkanie… Tamten świat, za którym poszedłem… to była iluzja. Myślałem, że znajdę szczęście gdzie indziej, ale tylko się pogubiłem. Przepraszam.

Słowo „przepraszam” zabrzmiało tak cicho, że ledwo je usłyszałam. Przez chwilę miałam ochotę wybuchnąć śmiechem – czy naprawdę myśli, że jednym słowem naprawi wszystko?

W tym momencie do kuchni weszła Zuzia. Miała słuchawki na uszach i nie zauważyła go od razu. Kiedy podniosła wzrok i zobaczyła ojca, stanęła jak wryta.

– Co on tu robi? – zapytała ostro.

– Zuziu…

– Nie mów do mnie tak! – krzyknęła i wybiegła z kuchni trzaskając drzwiami.

Marek spuścił głowę. Ja poczułam łzy napływające do oczu. Bartek nawet nie wyszedł ze swojego pokoju – wiedziałam, że słyszał wszystko przez cienkie ściany naszego mieszkania w bloku.

Przez kolejne dni Marek spał na kanapie w salonie. Nie miał dokąd pójść – jego rodzice już nie żyli, a przyjaciele odwrócili się od niego po tym, jak zostawił rodzinę dla innej kobiety. Ta kobieta też go zostawiła kilka miesięcy temu. Ironia losu.

Dzieci unikały go jak ognia. Zuzia zamknęła się w sobie jeszcze bardziej niż zwykle; Bartek udawał, że ojca nie ma. Ja próbowałam funkcjonować normalnie – chodziłam do pracy w sklepie spożywczym na rogu i gotowałam obiady dla wszystkich trojga, choć atmosfera przy stole była gęsta jak mgła nad Wisłą.

Pewnego wieczoru Marek podszedł do mnie w kuchni.

– Aniu… ja wiem, że nie zasługuję na drugą szansę. Ale nie mam nikogo oprócz was. Chciałbym choć spróbować naprawić to wszystko…

Popatrzyłam na niego ze łzami w oczach.

– Myślisz, że można tak po prostu wrócić po dziesięciu latach? Że dzieci zapomną? Że ja zapomnę?

Zamilkł. Widziałam w jego oczach żal i strach.

– Próbuję tylko…

– Próbujesz uratować siebie – przerwałam mu ostro. – Ale czy kiedykolwiek pomyślałeś o nas? O tym, jak bardzo nas zraniłeś?

Nie odpowiedział. Wyszedł z kuchni i długo siedział sam w ciemnym salonie.

Następnego dnia Zuzia przyszła do mnie do pokoju.

– Mamo… ja nie chcę go tu widzieć. On nas zostawił! Jak możesz mu pozwolić wrócić?

Przytuliłam ją mocno.

– Nie wiem, kochanie… Naprawdę nie wiem, co robić.

Bartek przez kilka dni milczał zupełnie. Dopiero po tygodniu przyszedł do mnie wieczorem.

– Mamo… jeśli on zostanie, ja wyprowadzam się do babci – powiedział cicho.

Serce mi pękło. Nie wiedziałam już, co jest właściwe. Czy powinnam być twarda i wyrzucić Marka z domu? Czy dać mu szansę na naprawienie tego, co zniszczył?

W pracy koleżanki patrzyły na mnie ze współczuciem.

– Ja bym go wyrzuciła na zbity pysk – powiedziała Basia przy kawie. – Tyle lat cię nie było! A teraz co? Nagle sobie przypomniał?

Ale ja nie byłam taka pewna. Przez te dziesięć lat nauczyłam się być silna – sama wychowałam dzieci, sama płaciłam rachunki i walczyłam o każdy nowy dzień. Ale czy ta siła wystarczy mi teraz?

Wieczorami leżałam w łóżku i myślałam o wszystkim od nowa. O tym, jak Marek bawił się z dziećmi w parku; o tym, jak płakałam po nocach przez pierwsze miesiące po jego odejściu; o tym, jak Zuzia przestała mówić „tata”, a Bartek zamknął się w swoim świecie gier komputerowych.

Czasem łapałam się na tym, że chciałabym cofnąć czas – żeby Marek nigdy nie odszedł albo żeby nigdy nie wrócił. Ale życie nie daje takich możliwości.

Pewnego dnia Marek spakował swoje rzeczy do reklamówki i stanął w drzwiach.

– Może lepiej będzie, jeśli pójdę…

Patrzyłam na niego długo.

– Nie wiem… Może tak będzie lepiej dla wszystkich – powiedziałam cicho.

Wyszedł bez słowa. Dzieci odetchnęły z ulgą, ale ja poczułam pustkę jeszcze większą niż wtedy dziesięć lat temu.

Czy można wybaczyć zdradę? Czy rodzina może być jeszcze rodziną po tylu latach bólu? Czasem myślę, że życie to ciągłe wybory między tym, co słuszne dla innych a tym, co potrzebne nam samym.