Poszedłem po kotlety, a znalazłem miłość: Historia Bożeny Nowak

— Bożena, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie dawała tyle tej kaszy? — głos pani Zofii, właścicielki sklepu, rozbrzmiewał w moich uszach jak dzwon alarmowy. Stałam przy ladzie, z ręką zawieszoną nad wagą, a przede mną stał pan Marian, nasz stały klient. Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo, jakby chciał powiedzieć: „Nie przejmuj się, Bożenko, i tak jesteś najlepsza.”

Był poniedziałek, szary i zimny, taki jakich w Lublinie nie brakuje. Sklep na obrzeżach miasta tętnił życiem od rana. Ludzie przychodzili po świeże bułki, domowe pierogi i nasze słynne kotlety mielone. Pracowałam tu już piętnasty rok – najpierw przy wagach, potem jako kierowniczka działu. Znałam każdego klienta, pamiętałam ich upodobania i drobne sekrety. Ale tego dnia czułam się wyjątkowo zmęczona. Może to przez kłótnię z córką, może przez samotność, która coraz częściej zaglądała mi w oczy w pustym mieszkaniu.

— Bożena, nie zapomnij o zamówieniu na jutro! — krzyknęła Zofia z zaplecza.

— Tak, już robię! — odpowiedziałam automatycznie.

Wtedy wszedł on. Wysoki, siwiejący mężczyzna w granatowym płaszczu. Nie znałam go. Spojrzał na mnie nieco niepewnie, jakby nie był pewien, czy dobrze trafił.

— Dzień dobry… — zaczął cicho. — Czy są jeszcze kotlety mielone?

— Oczywiście! — uśmiechnęłam się szeroko. — Zaraz podam.

Wyglądał na zmęczonego życiem. Miał smutne oczy i dłonie zdradzające ciężką pracę. Podałam mu porcję kotletów i dodałam trochę surówki „od serca”.

— Dziękuję… — powiedział cicho. — Dawno nie jadłem czegoś domowego.

Zatrzymałam się na chwilę. Coś w jego głosie sprawiło, że poczułam ukłucie w sercu.

— To dla kogoś? — zapytałam odruchowo.

— Dla siebie… — odpowiedział i spuścił wzrok.

Przez chwilę staliśmy w niezręcznej ciszy. Za mną rozległo się chrząknięcie pani Zofii, więc szybko wróciłam do pracy. Ale myśli krążyły wokół nieznajomego.

Wieczorem wracałam do domu przez osiedle pełne bloków z wielkiej płyty. W windzie spotkałam sąsiadkę, panią Halinę.

— Bożenka, znowu sama? — zapytała z troską.

— Tak jakoś wyszło… — odpowiedziałam wymijająco.

W domu czekała na mnie cisza i zimna herbata. Córka wyjechała do Warszawy za pracą i coraz rzadziej dzwoniła. Mąż odszedł lata temu do innej kobiety. Zostały mi tylko wspomnienia i praca w sklepie.

Następnego dnia nieznajomy pojawił się znowu. Tym razem kupił pierogi i poprosił o trochę ogórków kiszonych.

— Wie pani… — zaczął nieśmiało. — Przepraszam, że tak pytam… Czy zna pani tu kogoś, kto wynajmuje pokój? Dopiero się przeprowadziłem…

Zaskoczył mnie tym pytaniem. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, pani Zofia już była obok:

— A pan to skąd? — zapytała podejrzliwie.

— Z Chełma… Żona zmarła rok temu…

Zapadła cisza. Spojrzałam na niego uważniej. W jego oczach zobaczyłam ból i samotność tak podobną do mojej.

Po pracy długo myślałam o tym spotkaniu. W końcu zadzwoniłam do znajomej, która wynajmowała pokój na parterze swojego domu.

— Bożenka, ty zawsze wszystkim pomagasz! — śmiała się przez telefon.

Następnego dnia przekazałam mu adres. Uśmiechnął się pierwszy raz odkąd go widziałam.

— Dziękuję pani… Nie wiem, co bym zrobił bez tej pomocy.

Od tego dnia widywaliśmy się codziennie. Przychodził po zakupy, czasem przynosił mi kwiaty albo kawałek ciasta z pobliskiej cukierni.

— Bożena, może pójdziemy kiedyś na spacer? — zapytał pewnego popołudnia.

Zgodziłam się bez wahania. Spacerowaliśmy po parku Bronowickim, rozmawialiśmy o życiu, o dzieciach, o marzeniach sprzed lat. Okazało się, że mamy wiele wspólnego: oboje straciliśmy bliskich, oboje czuliśmy się samotni w tłumie ludzi.

Ale życie nie jest bajką. Córka zadzwoniła niespodziewanie:

— Mamo, słyszałam od Haliny, że widuje cię z jakimś facetem! Co ty wyprawiasz?

— Aniu, jestem dorosła… Mam prawo być szczęśliwa…

— Ale co ludzie powiedzą? Ojciec by się w grobie przewrócił!

Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać. Przez kilka dni unikałam spotkań z nieznajomym – który miał na imię Janek – ale on nie dawał za wygraną.

— Bożena… Nie pozwól im decydować za ciebie…

Patrzyłam na niego i widziałam człowieka tak samo poranionego jak ja. Czy naprawdę miałam prawo do szczęścia? Czy powinnam słuchać córki i sąsiadek?

W sklepie zaczęły krążyć plotki. Pani Zofia patrzyła na mnie z ukosa:

— Bożena, pamiętaj – sklep to nie miejsce na romanse!

Ale ja już wiedziałam swoje. Po raz pierwszy od lat poczułam się ważna dla kogoś innego niż klienci czy rodzina.

Pewnego wieczoru Janek przyszedł pod mój blok z bukietem tulipanów.

— Bożena… Chciałbym spróbować jeszcze raz być szczęśliwy. Z tobą.

Popłakałam się jak dziecko. Przytuliłam go mocno i poczułam, że życie jeszcze się dla mnie nie skończyło.

Dziś patrzę na siebie sprzed kilku miesięcy i widzę kobietę zamkniętą w klatce cudzych oczekiwań. Teraz wiem, że nawet po pięćdziesiątce można znaleźć miłość – czasem wystarczy pójść po kotlety do starego sklepu na obrzeżach miasta.

Czy naprawdę warto rezygnować z własnego szczęścia dla spokoju innych? A może każdy zasługuje na drugą szansę – nawet jeśli wydaje się już za późno?