Z miłości do jedzenia do walki o życie: Jak wspólna pasja prawie nas zniszczyła

– Znowu pizza? – zapytałam Michała, patrząc na niego z udawaną dezaprobatą, choć sama już czułam ślinę napływającą do ust na myśl o ciągnącym się serze i chrupiącym cieście. Był piątek wieczór, a nasz mały salon w bloku na warszawskiej Pradze pachniał już mieszanką czosnku i oregano. Michał uśmiechnął się szeroko, podnosząc do góry dwa palce w geście zwycięstwa.

– A co, święto! – rzucił wesoło. – Po ciężkim tygodniu należy nam się coś dobrego.

Tak wyglądały nasze wieczory od lat. Pizza, kebab, cola, czasem lody na deser. Jedzenie było naszym rytuałem, sposobem na stres, nudę, smutek i radość. Poznaliśmy się na studiach gastronomicznych – on marzył o własnej burgerowni, ja chciałam być cukiernikiem. Zamiast jednak realizować marzenia, utknęliśmy w pracy biurowej i zaczęliśmy rekompensować sobie wszystko jedzeniem.

Wszystko zmieniło się pewnego dusznego popołudnia w czerwcu. Michał wrócił z pracy blady jak ściana, ledwo trzymając się na nogach. Zignorowałam to wtedy, myśląc, że to tylko upał. Ale kiedy zasłabł w łazience, nie było już żartów. Pogotowie, szpital, godziny czekania na korytarzu. Pamiętam ten zapach szpitalnych środków dezynfekujących i dźwięk kółek od łóżek przesuwanych po linoleum.

Lekarz spojrzał na mnie poważnie przez okulary.

– Pani mąż ma bardzo wysoki poziom cukru we krwi. To już nie jest tylko nadwaga czy złe nawyki. To cukrzyca typu 2. I jeśli nie zmieni stylu życia natychmiast… – zawiesił głos.

Nie musiał kończyć. Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Michał leżał na łóżku, z kroplówką w ręce, patrzył na mnie oczami pełnymi strachu i wstydu.

– Przepraszam – wyszeptał. – To moja wina.

Chciałam go przytulić, ale nie mogłam się ruszyć. W głowie miałam tylko jedno: jak mogliśmy do tego dopuścić?

Wróciliśmy do domu z torbą leków i listą zaleceń od dietetyka. Michał był przybity, ja wściekła – na siebie, na niego, na cały świat. Przez pierwsze dni chodziliśmy po mieszkaniu jak duchy. Wyrzuciliśmy wszystko z lodówki: majonez, słodkie napoje, gotowe sosy. Zamiast tego pojawiły się warzywa, kasze i chude mięso.

– To nie jest życie – mruknął Michał pierwszego dnia nowej diety, patrząc z obrzydzeniem na miskę sałaty.

– To jest walka o życie – odpowiedziałam ostro, choć sama miałam ochotę rzucić tym wszystkim o ścianę.

Zaczęły się kłótnie. O to, kto kupił jogurt z cukrem zamiast naturalnego. O to, że Michał podjadał chipsy w pracy. O to, że ja ukradkiem jadłam czekoladę w łazience.

– Po co się oszukujemy? – wykrzyczał pewnego wieczoru Michał. – I tak nie damy rady!

– Może ty nie dasz! – odparłam ze łzami w oczach.

Byliśmy jak dwa wraki dryfujące po morzu własnych słabości. Każdy dzień był walką – ze sobą nawzajem i samym sobą. Rodzina nie pomagała. Moja mama powtarzała: „Przesadzacie, trochę słodkiego jeszcze nikomu nie zaszkodziło”. Teściowa przynosiła domowe ciasta „na poprawę humoru”.

Czułam się samotna jak nigdy wcześniej. Michał zamknął się w sobie, coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem spaceru. Ja zaczęłam obsesyjnie liczyć kalorie i ważyć się codziennie rano.

Pewnego dnia znalazłam w jego kurtce paragon z fast foodu.

– Kłamiesz mi! – krzyknęłam, rzucając mu go pod nos.

– Bo nie wytrzymuję! – wybuchnął. – Ty też nie jesteś święta!

Zaczęliśmy się oddalać od siebie szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Nasza wspólna pasja stała się przekleństwem. Zamiast nas łączyć, jedzenie zaczęło nas dzielić.

Przełom nastąpił pewnej nocy, kiedy obudziłam się i zobaczyłam Michała siedzącego na podłodze w kuchni. Płakał cicho, trzymając w ręku zdjęcie z naszego ślubu.

– Boję się – wyszeptał. – Boję się, że cię stracę przez to wszystko.

Usiadłam obok niego i pierwszy raz od miesięcy poczułam coś innego niż złość czy żal – poczułam litość i miłość.

– Nie stracisz mnie – powiedziałam cicho. – Ale musimy to zrobić razem. Inaczej nie damy rady.

Od tamtej pory zaczęliśmy szukać pomocy razem. Poszliśmy do psychodietetyka, zapisaliśmy się na wspólne gotowanie zdrowych potraw online. Zaczęliśmy chodzić na spacery po parku Skaryszewskim zamiast siedzieć przed telewizorem z pizzą.

Nie było łatwo. Były dni, kiedy mieliśmy ochotę rzucić wszystko i wrócić do starych nawyków. Ale za każdym razem przypominaliśmy sobie tamten szpitalny korytarz i strach w oczach Michała.

Minął rok od diagnozy. Michał schudł dwadzieścia kilo, ja piętnaście. Cukier we krwi wrócił do normy. Nasz związek też przeszedł metamorfozę – nauczyliśmy się rozmawiać o swoich słabościach i wspierać się nawzajem.

Czasem jeszcze tęsknię za beztroskimi wieczorami z pizzą i colą. Ale wiem już jedno: żadna przyjemność nie jest warta utraty zdrowia i miłości.

Czy naprawdę musieliśmy przejść przez tyle bólu i upokorzenia, żeby zrozumieć, co jest najważniejsze? Czy każdy musi spaść na samo dno, żeby nauczyć się żyć inaczej? Może ktoś z was zna odpowiedź…