Jak wiara uratowała mój dom: Prawdziwa historia o rodzinie, pieniądzach i nadziei
— Mamo, czy naprawdę musimy się wyprowadzić? — zapytała Hania, moja dziesięcioletnia córka, patrząc na mnie wielkimi, zaszklonymi oczami. Stałyśmy w kuchni, a za oknem padał deszcz, który zdawał się być echem mojego nastroju. W dłoniach ściskałam list od komornika. „Ostateczne wezwanie do zapłaty” — te słowa paliły mnie w oczy jak żar.
Nie miałam odwagi spojrzeć Hani w twarz. Zamiast tego zaczęłam wycierać blat, jakbym mogła zetrzeć z niego nie tylko okruchy chleba, ale i cały ten koszmar. — Jeszcze nie wiem, kochanie — odpowiedziałam cicho. — Ale zrobię wszystko, żebyśmy tu zostali.
Nie tak miało być. Kiedy z Krzyśkiem, moim mężem, kupowaliśmy to mieszkanie na warszawskim Tarchominie, byliśmy pełni nadziei. Kredyt hipoteczny wydawał się wtedy czymś oczywistym — przecież wszyscy go mają. Pracowałam w urzędzie miasta, Krzysiek prowadził własną działalność. Byliśmy młodzi, ambitni, gotowi na wszystko.
Ale życie szybko pokazało nam swoją ciemną stronę. Najpierw Krzysiek stracił kilku kluczowych klientów. Potem zachorował mój tata i musiałam pomagać mamie w opiece nad nim. Zaczęły się spóźnienia w spłatach rat. Bank najpierw przysyłał grzeczne przypomnienia, potem coraz bardziej stanowcze pisma. W końcu przyszło to — wezwanie od komornika.
Najgorsze było jednak to, co działo się w domu. Krzysiek zamknął się w sobie. Przestał rozmawiać, coraz częściej wychodził wieczorami pod pretekstem spotkań z kolegami. Ja próbowałam trzymać wszystko w ryzach — dom, dziecko, pracę, opiekę nad rodzicami. Ale czułam, że grunt usuwa mi się spod nóg.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę przez telefon. To była moja mama.
— Aniu, nie możesz tak ciągle wszystkiego brać na siebie! — mówiła z wyrzutem. — Może powinniście sprzedać mieszkanie i wrócić do nas na wieś? Przynajmniej nie będziecie głodni.
— Mamo, to jest nasz dom… Hania tu chodzi do szkoły… Ja mam pracę… — głos mi się załamał.
— Ale co z tego masz? Długi i łzy! — odpowiedziała ostro.
Po tej rozmowie długo płakałam w łazience. Czułam się jak porażka — jako matka, żona i córka. Nie chciałam wracać na wieś. Nie chciałam przyznać się do klęski.
Zaczęłam szukać ratunku wszędzie. Próbowałam dorabiać po godzinach korepetycjami z matematyki. Krzysiek podjął się pracy na budowie u znajomego. Ale to były tylko krople w morzu potrzeb.
Wtedy przypomniałam sobie o czymś, co kiedyś dawało mi ukojenie — modlitwie. Nie byłam szczególnie religijna, ale pamiętałam babcię Zofię, która zawsze powtarzała: „Jak nie masz już siły, to uklęknij i poproś Boga o pomoc”.
Pewnej nocy, kiedy wszyscy już spali, uklękłam przy łóżku Hani i zaczęłam szeptać słowa modlitwy. Prosiłam o siłę, o nadzieję, o cud. Nie wiedziałam nawet dokładnie do kogo mówię — po prostu musiałam to z siebie wyrzucić.
Następnego dnia obudziłam się z dziwnym spokojem. Postanowiłam zadzwonić do banku i poprosić o restrukturyzację kredytu. Kobieta po drugiej stronie była zaskakująco uprzejma.
— Pani Anno, możemy rozłożyć zaległość na raty i zawiesić spłatę na trzy miesiące ze względu na trudną sytuację rodzinną — powiedziała.
To był pierwszy promyk nadziei od miesięcy.
Wieczorem usiedliśmy z Krzyśkiem przy kuchennym stole.
— Krzysiek… Musimy porozmawiać — zaczęłam niepewnie.
Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
— Wiem… Przepraszam cię za wszystko. Czuję się jak nieudacznik… Nawet nie umiem utrzymać rodziny — powiedział cicho.
Poczułam łzy pod powiekami.
— Nie jesteś nieudacznikiem. Jesteśmy razem w tym wszystkim. Może powinniśmy spróbować jeszcze raz… razem? — zapytałam.
Przytulił mnie mocno pierwszy raz od dawna.
Od tamtej pory zaczęliśmy codziennie wieczorem modlić się razem z Hanią. Nie zawsze były to piękne słowa — czasem tylko szeptane „proszę” i „dziękuję” za kolejny dzień bez złych wiadomości.
Mama długo nie mogła zrozumieć naszej decyzji o pozostaniu w Warszawie. Były kłótnie przez telefon, ciche dni i pełne żalu wiadomości SMS: „Nie rozumiem cię już”.
Ale powoli zaczęło się układać. Krzysiek znalazł nową pracę jako kierowca autobusu miejskiego. Ja dostałam awans w urzędzie po latach starań. Spłaciliśmy część zaległości i odzyskaliśmy oddech.
Najważniejsze jednak było to, że odzyskaliśmy siebie nawzajem. Zrozumiałam wtedy coś ważnego: dom to nie tylko ściany i kredyt do spłacenia. To ludzie, którzy trzymają się razem nawet wtedy, gdy świat wali im się na głowę.
Dziś patrzę na Hanię bawiącą się w swoim pokoju i myślę: ile jeszcze razy życie wystawi mnie na próbę? Czy wiara naprawdę może przenosić góry? A może to my sami jesteśmy tym cudem, na który czekamy?