Odeszłaś, żebym mogła się narodzić – Moja walka z niepłodnością, oczekiwaniami rodziny i nowym początkiem

– Naprawdę nie rozumiesz? – Michał patrzył na mnie przez stół, a jego głos był cichy, ale stanowczy. – Nie mogę już tak dłużej. Przepraszam.

Zamarłam z widelcem w dłoni. W pokoju pachniało pieczonym kurczakiem, który przygotowałam specjalnie dla niego. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko zły żart, ale jego wzrok nie pozostawiał złudzeń. W tej jednej chwili wszystko się rozpadło – nasze plany, marzenia o dziecku, wspólne wieczory przy herbacie. Zostałam sama z głową pełną pytań i sercem pełnym bólu.

Niepłodność. Słowo, które przez lata szeptałam tylko w myślach. Lekarze, badania, kolejne wizyty w klinikach. Każda miesiączka była jak wyrok – kolejny miesiąc bez nadziei. Michał początkowo był przy mnie, trzymał mnie za rękę podczas zabiegów, pocieszał po nieudanych próbach. Ale z czasem widziałam w jego oczach coraz więcej rozczarowania i zmęczenia.

Najgorsze były święta u mojej mamy. – Kiedy wreszcie nam powiesz dobrą nowinę? – pytała ciocia Basia, a mama tylko wzdychała ciężko i patrzyła na mnie z wyrzutem. – Może powinnaś mniej pracować? Może za bardzo się stresujesz? – słyszałam raz po raz. Każda taka uwaga wbijała się we mnie jak szpilka.

Pewnego dnia mama przyszła do mnie do pracy. – Aniu, musisz coś zrobić. Michał jest dobrym człowiekiem, ale mężczyźni mają swoje potrzeby. Nie możesz go tak trzymać w niepewności.

– Mamo, to nie jest takie proste – odpowiedziałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu.

– W twoim wieku już powinnaś mieć dwójkę dzieci! – dodała jeszcze na odchodne.

W pracy udawałam silną. Byłam tą zawsze uśmiechniętą Anią z działu kadr, która potrafi rozwiązać każdy konflikt i zawsze ma czas na kawę z koleżankami. Ale kiedy wracałam do pustego mieszkania, siadałam na podłodze i płakałam do utraty tchu.

Po odejściu Michała świat stracił sens. Przez pierwsze tygodnie nie wychodziłam z domu. Telefon dzwonił bez przerwy – mama, ciocia Basia, nawet sąsiadka z parteru próbowała mnie pocieszać. Ale ich słowa tylko pogłębiały moją samotność.

Pewnej nocy zadzwoniła do mnie Magda, moja przyjaciółka jeszcze z liceum.

– Anka, wiem, że jest ci ciężko. Ale musisz wyjść z domu. Chodź ze mną na jogę. Albo na spacer nad Wisłę. Cokolwiek.

Nie miałam siły protestować. Poszłyśmy na spacer po Starym Mieście. Świeciły latarnie, a powietrze pachniało jesienią.

– Wiesz, zawsze ci zazdrościłam – powiedziała nagle Magda. – Miałaś wszystko poukładane: dom, pracę, Michała…

– Już nie mam nic – przerwałam jej gorzko.

– Masz siebie – odpowiedziała stanowczo. – I to jest najważniejsze.

Te słowa długo we mnie rezonowały. Zaczęłam powoli wracać do życia. Zapisałam się na jogę, zaczęłam biegać po parku Skaryszewskim. W pracy poprosiłam o nowe obowiązki – chciałam czymś zająć myśli.

Mama jednak nie dawała za wygraną.

– Aniu, Michał już spotyka się z kimś innym – powiedziała pewnego dnia przez telefon. – Może jeszcze możesz go odzyskać?

Poczułam ukłucie zazdrości i żalu. Ale wiedziałam już, że nie chcę wracać do tego, co było. Musiałam nauczyć się żyć sama ze sobą.

Któregoś dnia spotkałam w sklepie sąsiadkę z parteru.

– Aniu, tak mi przykro… Ale wiesz co? Moja kuzynka też długo nie mogła mieć dzieci. Adoptowała dziewczynkę i teraz jest najszczęśliwsza na świecie!

Zaczęłam o tym myśleć coraz częściej. Czy mogłabym pokochać dziecko nie ze swojej krwi? Czy jestem gotowa na taki krok?

Wieczorami czytałam historie adopcyjne w internecie. Rozmawiałam z psychologiem i z kobietami z grup wsparcia. Każda z nich miała swoją historię bólu i nadziei.

Minął rok od odejścia Michała. Wciąż bolało, ale ból był już inny – mniej ostry, bardziej tępy. Zaczęłam znów spotykać się ze znajomymi, jeździć na wycieczki rowerowe po Mazurach.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Magda:

– Anka! Wiesz co? W naszej fundacji szukają wolontariuszy do pracy z dziećmi w domu dziecka. Może spróbujesz?

Pojechałam tam bez większych oczekiwań. Ale kiedy zobaczyłam małą Zosię, która podbiegła do mnie i mocno się przytuliła, poczułam coś, czego nie czułam od lat – ciepło i spokój.

Zaczęłam regularnie odwiedzać dom dziecka. Dzieci były różne: jedne zamknięte w sobie, inne rozbrykane i głośne. Ale każde potrzebowało uwagi i miłości.

Któregoś dnia Zosia zapytała:

– Ciociu Aniu, a ty masz dzieci?

Zawahałam się przez chwilę.

– Nie mam… Ale bardzo bym chciała mieć taką córeczkę jak ty.

Zosia uśmiechnęła się szeroko i mocno mnie przytuliła.

To wtedy podjęłam decyzję o adopcji. Proces był długi i trudny – wywiady środowiskowe, badania psychologiczne, rozmowy z urzędnikami. Mama była sceptyczna:

– To nie to samo co własne dziecko…

Ale ja wiedziałam już swoje.

Dziś Zosia mieszka ze mną od pół roku. Każdego dnia uczymy się siebie nawzajem: ja jej cierpliwości i wyrozumiałości, ona mnie radości z drobiazgów i dziecięcej ciekawości świata.

Czasem jeszcze wracam myślami do Michała i do tego wszystkiego, co straciłam. Ale patrząc na Zosię wiem jedno: czasem trzeba pozwolić komuś odejść, żeby móc narodzić się na nowo.

Czy każda rana kiedyś się zabliźni? Czy można naprawdę pogodzić się z przeszłością? Może szczęście to po prostu umiejętność odnajdywania światła tam, gdzie kiedyś panował mrok?