„Zamykam za sobą drzwi, bo nie mogę już na ciebie patrzeć” – historia kobiety, której świat rozpadł się w jednej chwili

„Zamykam za sobą drzwi, bo nie mogę już na ciebie patrzeć” – powiedział Andrzej, stojąc w korytarzu z walizką. W tej walizce były jego najważniejsze rzeczy: kilka koszul, stare zdjęcia, książka o żeglarstwie i butelka perfum, których zapach zawsze kojarzył mi się z naszymi wspólnymi wakacjami nad Bałtykiem. Nie było awantury, krzyku ani łez. Było tylko to jedno zdanie, które brzmiało jak wyrok. Po 30 latach wspólnego życia mój mąż postanowił, że wystarczy. Że on „już nie może”.

Stałam w kuchni, opierając się o blat. Woda w czajniku już dawno przestała wrzeć, a ja nie mogłam się ruszyć. Słyszałam tylko echo jego słów i stukot kluczy na komodzie. „Nie mogę już na ciebie patrzeć” – powtarzałam w myślach, próbując zrozumieć, kiedy to wszystko się zaczęło psuć. Czy to była moja wina? Może za dużo wymagałam? Może za mało mówiłam mu, że go kocham?

– Naprawdę musisz odchodzić? – zapytałam cicho, ledwo słyszalnym głosem.

Andrzej spojrzał na mnie przez ramię. Jego twarz była spokojna, jakby już dawno podjął decyzję i teraz tylko ją realizował.

– Muszę. Dla siebie. I dla ciebie też – odpowiedział i wyszedł.

Drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem. I wtedy poczułam, że coś we mnie pęka. Przez chwilę miałam ochotę pobiec za nim, zatrzymać go, błagać, żeby został. Ale nie zrobiłam tego. Zamiast tego usiadłam na podłodze i zaczęłam płakać. Cicho, bezgłośnie, żeby dzieci nie słyszały.

Nasza córka, Kasia, mieszkała już w Warszawie. Syn, Michał, był na studiach w Krakowie. Zostaliśmy sami w dużym mieszkaniu na obrzeżach Poznania. Przez ostatnie lata żyliśmy obok siebie – on w swoim świecie pracy i pasji do żeglarstwa, ja w codzienności: zakupy, gotowanie, praca w bibliotece. Wieczorami oglądaliśmy telewizję bez słowa, czasem wymienialiśmy uprzejmości przy kolacji. Myślałam, że to normalne po tylu latach.

Ale najwyraźniej się myliłam.

Pierwsze dni po jego odejściu były jak życie we śnie. Wszędzie widziałam Andrzeja: jego kubek na stole, kapcie przy łóżku, niedokończoną krzyżówkę na parapecie. Próbowałam zająć się czymkolwiek – sprzątaniem, czytaniem książek, nawet zaczęłam piec ciasta, choć nigdy tego nie lubiłam. Wszystko po to, żeby nie myśleć.

Telefon zadzwonił dopiero po tygodniu.

– Mamo? Co się dzieje? Tata do mnie dzwonił… – głos Kasi był pełen niepokoju.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jak wyjaśnić dorosłej córce, że jej rodzice już nie są razem? Że tata odszedł bez słowa wyjaśnienia?

– Tata… wyprowadził się – powiedziałam w końcu.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Ale… dlaczego? Pokłóciliście się?

– Nie. Po prostu… powiedział, że już nie może na mnie patrzeć.

Usłyszałam cichy szloch.

– Przyjadę do ciebie – powiedziała Kasia i rozłączyła się.

Kiedy przyjechała dwa dni później, długo siedziałyśmy razem przy stole. Kasia płakała i zadawała pytania: czy tata kogoś ma? Czy ja coś zrobiłam? Czy można to jeszcze naprawić?

Nie miałam odpowiedzi na żadne z tych pytań.

Z czasem zaczęły wychodzić na jaw różne rzeczy. Okazało się, że Andrzej od kilku miesięcy spotyka się z koleżanką z pracy – Anną. Zawsze mówił mi o niej z sympatią: „Anka to świetna babka!” – powtarzał przy obiedzie. Nigdy nie podejrzewałam niczego złego. Byliśmy razem tyle lat… Wierzyłam mu bezgranicznie.

Pewnego dnia zobaczyłam ich razem w kawiarni na Starym Rynku. Siedzieli blisko siebie, śmiali się i trzymali za ręce. Poczułam wtedy coś dziwnego – nie tyle zazdrość czy złość, co ogromną pustkę i żal do samej siebie. Jak mogłam być tak ślepa?

Wieczorem zadzwoniłam do mojej siostry Ewy.

– Musisz przestać się obwiniać – powiedziała stanowczo. – To nie twoja wina! On podjął decyzję jak tchórz! Nawet nie miał odwagi ci wszystkiego powiedzieć!

Ale ja nie potrafiłam przestać analizować każdego dnia naszego małżeństwa. Przypominałam sobie nasze pierwsze randki nad Wartą, narodziny dzieci, wspólne wakacje w Zakopanem… Kiedy to wszystko zaczęło się psuć? Czy naprawdę przez te wszystkie lata byliśmy szczęśliwi?

Najgorsze były wieczory. Cisza w mieszkaniu była ogłuszająca. Czasem łapałam się na tym, że mówię do siebie na głos albo zostawiam zapalone światło w przedpokoju – jakby Andrzej miał zaraz wrócić.

Po kilku miesiącach zaczęły się formalności: rozwód, podział majątku, rozmowy z adwokatem. Andrzej był rzeczowy i chłodny. „Chcę tylko mieszkanie dla Ani i siebie” – powiedział podczas jednej z rozmów. Nawet nie spojrzał mi w oczy.

Dzieci próbowały nas pogodzić. Michał napisał mi długiego maila:

„Mamo, wiem że ci ciężko. Ale tata też chyba cierpi na swój sposób. Może powinniście porozmawiać jeszcze raz? Może da się to naprawić?”

Nie odpisałam mu od razu. Bo co miałam napisać? Że nie chcę już walczyć o kogoś, kto mnie zostawił?

Z czasem nauczyłam się żyć sama. Zaczęłam chodzić na spacery po Cytadeli, zapisałam się na jogę dla seniorów i zaczęłam spotykać się z koleżankami z pracy na kawę. Powoli odzyskiwałam siebie – tę kobietę sprzed lat, która miała marzenia i plany niezależne od mężczyzny u boku.

Czasem jednak wracały do mnie słowa Andrzeja: „Nie mogę już na ciebie patrzeć”. Zastanawiałam się wtedy: czy naprawdę można przestać kochać kogoś tak nagle? Czy 30 lat wspólnego życia można przekreślić jednym zdaniem?

Dziś wiem jedno: życie potrafi zaskoczyć nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że wszystko mamy pod kontrolą. I choć nadal boli mnie to rozstanie, uczę się wybaczać – jemu i sobie.

Może kiedyś jeszcze uwierzę w miłość? Może jeszcze ktoś powie mi: „Dobrze cię widzieć” zamiast „Nie mogę już na ciebie patrzeć”?

A wy? Czy potrafilibyście wybaczyć zdradę po tylu latach? Czy można zacząć wszystko od nowa?