Zostałam z niczym – jak zaufanie do męża zrujnowało mi życie (i co dalej?)

– I co teraz, Anka? – usłyszałam głos Marka, choć nie patrzył mi w oczy. Stał w progu naszego mieszkania, a ja czułam, jakby grunt usuwał mi się spod nóg.

– Co masz na myśli? – zapytałam, choć już wiedziałam. Ostatnie tygodnie były pełne dziwnych telefonów, cichych rozmów i jego nieobecności. W powietrzu wisiało coś złego.

– Muszę wyjechać. Na jakiś czas. – Jego głos był zimny, obcy. – Firma… wszystko się posypało. Nie dam rady tego dłużej ciągnąć.

– Marek, przecież razem to zaczynaliśmy! – krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. – Przecież to nasza firma! Nasze życie!

Nie odpowiedział. Wyszedł, zostawiając mnie z ciszą, która bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa.

Kiedy zaczynaliśmy, byliśmy młodzi i naiwni. Marek miał wielkie plany na własną działalność – usługi remontowe. Ja właśnie skończyłam ekonomię na Uniwersytecie Warszawskim. Mogłam pójść do banku albo korporacji, ale wybrałam jego. Wierzyłam w naszą miłość i w to, że razem możemy wszystko.

Nie mieliśmy nic. Pożyczone pieniądze od rodziców Marka, stary samochód i wynajęty lokal na obrzeżach miasta. Pracowałam po nocach – prowadziłam księgowość, pisałam oferty, rozmawiałam z klientami. On jeździł na budowy, czasem wracał po północy. Byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi.

Nigdy nie podpisaliśmy żadnej umowy między sobą. Wszystko było na niego – firma, konta bankowe, nawet mieszkanie kupiliśmy na jego nazwisko. „Po co papiery? Przecież jesteśmy rodziną” – mówił Marek i całował mnie w czoło.

Przez lata firma rosła. Zatrudnialiśmy ludzi, kupiliśmy nowe auto, pojechaliśmy na pierwsze wakacje za granicę. Myślałam wtedy: „Warto było się poświęcić”.

Ale potem zaczęły się problemy. Marek coraz częściej znikał wieczorami. Tłumaczył się spotkaniami z klientami albo koniecznością doglądania robót. Ja zostawałam sama z dziećmi i papierami.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jakaś kobieta. „Pani Anno, czy Marek jest w domu?” – zapytała chłodnym tonem. „Nie wiem, kim pani jest” – odpowiedziałam zdezorientowana. „Jestem jego wspólniczką” – usłyszałam i poczułam zimny dreszcz na plecach.

Wieczorem Marek wrócił późno. Był roztrzęsiony.
– O co chodzi z tą kobietą? – zapytałam od razu.
– To tylko klientka…
– Nie kłam! Słyszałam waszą rozmowę!

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach strach.

Kilka tygodni później przyszło wezwanie do zapłaty za niezapłacone faktury. Okazało się, że Marek brał kredyty na firmę bez mojej wiedzy. Wszystko było na niego, ale… ja byłam współkredytobiorcą przy jednym z nich – podpisałam papiery „na chwilę”, bo „trzeba było szybko załatwić sprawę”.

Zaczęły się telefony od windykatorów. Dzieci płakały w nocy, bo bały się obcych ludzi pod drzwiami. Ja nie spałam po nocach, próbując ogarnąć chaos w dokumentach.

Marek coraz rzadziej bywał w domu. W końcu pewnego dnia po prostu… zniknął.

Zostałam sama z dwójką dzieci i długami przekraczającymi moje wyobrażenia. Rodzina Marka odwróciła się ode mnie – „to twoja wina, powinnaś lepiej pilnować interesów” – usłyszałam od teściowej.

Moi rodzice byli przerażeni. „Anka, wracaj do nas” – błagała mama przez telefon. Ale ja nie chciałam wracać na wieś jako przegrana kobieta po trzydziestce.

Przez kilka miesięcy żyłam jak w transie. Chodziłam do pracy dorywczej – sprzątałam biura, opiekowałam się starszą panią z sąsiedztwa. Każda złotówka była na wagę złota.

Dzieci pytały o tatę:
– Mamo, kiedy tata wróci?
Nie umiałam odpowiedzieć.

Czułam się oszukana przez wszystkich: przez Marka, przez jego rodzinę, przez samą siebie. Jak mogłam być tak ślepa? Jak mogłam zaufać bezgranicznie?

Pewnego dnia dostałam list od prawnika Marka. „Wnoszę o rozwód z orzeczeniem o winie” – przeczytałam i świat mi się zawalił po raz kolejny.

Na sali sądowej Marek nawet nie spojrzał mi w oczy. Jego adwokat wyciągał jakieś bzdury o mojej rzekomej niegospodarności i braku wsparcia dla męża.

Wyszłam stamtąd upokorzona i z poczuciem totalnej klęski.

Ale potem przyszła złość. Złość na siebie i na niego. Postanowiłam walczyć o siebie i dzieci.

Znalazłam pracę w małym biurze rachunkowym dzięki koleżance ze studiów. Zaczęłam powoli spłacać długi – każda rata bolała jak przypomnienie o mojej naiwności.

Dzieci dorastały szybciej niż powinny. Często widziałam w ich oczach smutek i żal za ojcem.

Czasem spotykam Marka przypadkiem na ulicy – wygląda starzej, zmęczony życiem. Nie rozmawiamy ze sobą.

Minęły trzy lata od tamtego dnia, gdy wyszedł bez słowa pożegnania.

Dziś jestem inną kobietą – silniejszą, choć nadal pełną blizn.

Często pytam siebie: czy warto było tak ślepo ufać? Czy można jeszcze kiedyś naprawdę zaufać drugiemu człowiekowi?

A wy… czy kiedykolwiek zostaliście zdradzeni przez najbliższą osobę? Jak sobie z tym poradziliście?