Z miłości do jedzenia do walki o życie: Jak wspólna pasja prawie nas zniszczyła
– Znowu zamówiłeś pizzę? – zapytałam z wyrzutem, patrząc na Michała, który właśnie rozpakowywał karton z gorącą margheritą.
– A co miałem zrobić? Po pracy nie miałem siły gotować, a ty przecież też nie miałaś ochoty na kuchnię – odpowiedział, wzruszając ramionami.
Nie odpowiedziałam. W środku czułam złość, ale też wstyd. Znowu. Kolejny wieczór przed telewizorem, kolejna butelka coli, kolejne puste obietnice: „Od jutra zaczynamy zdrowiej”. Od jutra. Zawsze od jutra.
Michała poznałam na studiach w Krakowie. Od początku połączyła nas miłość do jedzenia – wspólne wypady na zapiekanki na Kazimierzu, nocne kebaby po imprezach, niedzielne obiady u mojej mamy, gdzie zawsze było za dużo schabowego i sernika. Śmialiśmy się, że jesteśmy „foodies”, choć tak naprawdę byliśmy uzależnieni od jedzenia. Z czasem zaczęliśmy przybierać na wadze. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Ja przestałam mieścić się w ulubione jeansy, Michał zaczął sapać po wejściu na trzecie piętro.
Rodzina próbowała nam delikatnie zwracać uwagę. Mama mówiła: „Może byście poszli na spacer zamiast zamawiać pizzę?”, a tata rzucał żarty o „dobrym futrze na zimę”. Ignorowaliśmy to. Przecież byliśmy szczęśliwi. Przynajmniej tak nam się wydawało.
Punktem zwrotnym była wizyta u lekarza. Michał od kilku tygodni narzekał na ból w klatce piersiowej i zadyszkę. Poszliśmy razem – ja z troski, on z niechęcią.
– Państwo muszą natychmiast coś zmienić – powiedział doktor Nowak, patrząc na nas surowo znad okularów. – Panie Michale, jest pan o krok od cukrzycy typu II i nadciśnienia. Pani Anno, pani wyniki również są alarmujące. Jeśli nic nie zrobicie, za kilka lat możecie mieć poważne problemy z sercem.
Wyszliśmy z gabinetu w milczeniu. Michał pierwszy się odezwał:
– Myślisz, że przesadza?
– Nie wiem… Ale chyba nie chcę się przekonywać.
Tego wieczoru nie zamówiliśmy pizzy. Siedzieliśmy przy stole, każde z nas pogrążone w myślach. Czułam strach – nie tylko o siebie, ale też o nas. Co jeśli Michał zachoruje? Co jeśli ja? Czy będziemy się jeszcze kochać, jeśli przestaniemy być tymi „wesołymi grubaskami”, których wszyscy znają?
Pierwsze tygodnie były koszmarem. Michał był rozdrażniony, ja płakałam po nocach z głodu i frustracji. Kłóciliśmy się o wszystko: o to, kto zjadł ostatni jogurt naturalny, o to, kto ma iść na zakupy, o to, czy można dodać trochę majonezu do sałatki.
– Po co to robimy? – wykrzyczał Michał pewnego wieczoru. – Przecież i tak nie schudniemy! Zawsze będziemy tacy!
– Może ty chcesz umrzeć młodo, ale ja nie! – odpowiedziałam przez łzy.
Były dni, kiedy chciałam się poddać. Kiedy widziałam swoje odbicie w lustrze i czułam tylko wstręt. Kiedy Michał zamykał się w sobie i przestawał ze mną rozmawiać. Nawet moja mama zaczęła pytać: „Czy wszystko u was dobrze?”
Ale były też małe zwycięstwa. Pierwszy raz przebiegliśmy razem kilometr bez zatrzymywania się. Pierwszy raz ubraliśmy się do restauracji i zamówiliśmy sałatkę zamiast burgera. Pierwszy raz ktoś powiedział mi: „Wyglądasz promiennie!”
Z czasem zaczęliśmy rozmawiać więcej – nie tylko o jedzeniu. O tym, czego się boimy. O tym, jak bardzo chcemy mieć dzieci i jak bardzo baliśmy się, że przez naszą wagę nigdy się to nie uda.
Najtrudniejsze były święta u rodziny. Babcia płakała, że nie chcemy jej pierogów z mięsem. Wujek śmiał się: „Co wy tam za nową modę wymyśliliście?” Czułam się wyobcowana nawet we własnym domu.
Ale trzymaliśmy się razem. Każdy kilogram mniej był jak medal za odwagę. Każda wspólna kolacja bez fast foodu była jak nowy początek.
Po roku schudliśmy razem ponad 150 kilogramów. Ludzie pytali: „Jak wam się udało?” Odpowiadałam: „Nie wiem… Chyba baliśmy się bardziej stracić siebie niż pizzę.”
Dziś patrzę na Michała i widzę innego człowieka – silniejszego, pewniejszego siebie. Ale wiem też, ile to kosztowało nas oboje. Ile łez, ile kłótni, ile chwil zwątpienia.
Czasem zastanawiam się: czy gdyby nie ta diagnoza, mielibyśmy odwagę coś zmienić? Czy naprawdę trzeba dotknąć dna, żeby zacząć walczyć o siebie?
A wy? Co byście zrobili na naszym miejscu? Czy miłość wystarczy, żeby wygrać z własnymi słabościami?