„Nie jesteś ładna, Martyna” – słowa mojej mamy, które złamały mi serce i zmieniły całe życie
– Martyna, przestań się tak stroić, i tak nie jesteś ładna – usłyszałam, gdy miałam dziewięć lat. Stałam wtedy w przedpokoju naszego mieszkania na warszawskim Ursynowie, w nowej sukience z Pepco, z włosami zaplecionymi przez babcię. Mama poprawiała płaszcz przed lustrem, nie patrząc nawet w moją stronę. Jej słowa były szybkie, jakby od niechcenia, ale utkwiły we mnie jak drzazga.
Pamiętam, jak wtedy zamarłam. W oczach poczułam łzy, ale nie pozwoliłam im popłynąć. Tata był już w pracy, a młodszy brat bawił się klockami w pokoju. Mama zawsze była wymagająca – perfekcyjna pani domu, wiecznie zabiegana nauczycielka matematyki. Ale tamtego dnia coś we mnie pękło.
Od tamtej pory zaczęłam unikać lustra. W szkole podstawowej siedziałam cicho w ławce, nie zgłaszałam się do odpowiedzi, chociaż znałam odpowiedzi na pytania. Bałam się zwracać na siebie uwagę. Koleżanki śmiały się z moich okularów i krzywych zębów. „Martyna, ty to chyba nigdy chłopaka nie będziesz miała!” – rzuciła kiedyś Ania na przerwie. Uśmiechnęłam się wtedy krzywo, udając, że mnie to nie rusza.
W domu mama powtarzała: – Ucz się, Martyna, uroda przemija, a wiedza zostaje. Ale ja czułam, że dla niej nigdy nie będę wystarczająca. Nawet kiedy dostałam piątkę z matematyki, tylko wzruszyła ramionami: – To przecież twój obowiązek.
Najgorsze były rodzinne spotkania. Ciotki przy stole komentowały: – O, Martynka taka poważna, taka cicha… A mama wtedy śmiała się głośno: – Bo ona wie, że nie ma czym się chwalić! Wszyscy wybuchali śmiechem, a ja miałam ochotę zniknąć pod stołem.
W gimnazjum zaczęłam się głodzić. Liczyłam kalorie, biegałam po osiedlu wieczorami. Chciałam być chudsza, ładniejsza, inna. W końcu trafiłam do szkolnej psycholog. Pani Ewa spojrzała na mnie ciepło i zapytała: – Martyna, dlaczego tak bardzo siebie nie lubisz?
Nie umiałam odpowiedzieć. Przecież to oczywiste – bo jestem brzydka. Bo mama tak mówiła. Bo nikt nigdy nie powiedział mi inaczej.
W liceum próbowałam się zmienić. Malowałam rzęsy tuszem pożyczonym od koleżanki, prostowałam włosy żelazkiem. Zaczęłam nosić ubrania po kuzynce z modnych sklepów. Ale kiedy patrzyłam w lustro, widziałam tylko dziewczynę zbyt chudą twarzą i smutnymi oczami.
Pewnego dnia wróciłam do domu późno. Mama siedziała w kuchni nad stertą sprawdzianów.
– Gdzie byłaś?
– U Magdy…
– Znowu? Nie masz nic lepszego do roboty? Zobacz na siebie…
Wtedy wybuchłam:
– Mamo! Dlaczego nigdy nie możesz powiedzieć czegoś miłego? Czy naprawdę tak bardzo mnie nie lubisz?
Mama spojrzała na mnie zaskoczona.
– Przestań dramatyzować. Robię to dla twojego dobra.
Pobiegłam do swojego pokoju i płakałam całą noc.
Na studiach wyjechałam do Krakowa. Tam po raz pierwszy poczułam się wolna. Poznałam ludzi, którzy mnie akceptowali – nawet jeśli byłam cicha i zamyślona. Zaczęłam chodzić na terapię. Pani psycholog powiedziała: – Martyna, twoja wartość nie zależy od tego, co myślą inni.
To było jak objawienie. Przez lata żyłam w cieniu jednego zdania mojej mamy. Próbowałam zasłużyć na jej aprobatę – dobrymi ocenami, posłuszeństwem, nawet milczeniem. Ale nigdy jej nie dostałam.
Kiedy wracałam do domu na święta, czułam się jak intruz. Mama pytała:
– Masz już chłopaka?
– Nie…
– No widzisz…
Tata próbował łagodzić sytuację:
– Daj spokój, Haniu…
Ale mama tylko wzdychała:
– Ja chcę dla niej dobrze!
Po studiach znalazłam pracę w wydawnictwie. Pisałam recenzje książek i czułam się spełniona. Poznałam Pawła – cichego grafika z sąsiedniego działu. Zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia.
Kiedy pierwszy raz przyprowadziłam go do domu rodzinnego, mama zmierzyła go wzrokiem:
– No proszę… A jednak ktoś cię chciał!
Poczułam wtedy wstyd i złość jednocześnie.
Po powrocie do Krakowa Paweł zapytał:
– Dlaczego pozwalasz jej tak do siebie mówić?
Nie wiedziałam.
Dopiero kiedy urodziła się nasza córka Zosia, zrozumiałam, jak bardzo jestem zraniona. Patrzyłam na nią i obiecałam sobie: nigdy nie powiem jej niczego, co mogłoby ją zranić tak jak mnie zraniła moja mama.
Dziś mam trzydzieści dwa lata i nadal uczę się akceptować siebie. Czasem łapię się na tym, że krytykuję własne odbicie w lustrze – wtedy przypominam sobie słowa pani psycholog: „Twoja wartość jest w tobie”.
Ostatnio odwiedziłam mamę sama. Siedziałyśmy przy herbacie w kuchni.
– Martyna… – zaczęła niepewnie – Wiem, że czasem bywało ciężko… Chciałam cię przygotować do życia…
Spojrzałam na nią i po raz pierwszy poczułam współczucie zamiast gniewu.
– Mamo… Ja już nie muszę być ładna ani najlepsza. Chcę być po prostu sobą.
Nie wiem, czy kiedykolwiek usłyszę od niej „przepraszam”. Ale wiem jedno: to ja decyduję o tym, kim jestem i ile jestem warta.
Czasem zastanawiam się: ile jeszcze kobiet nosi w sobie takie rany? Czy potrafimy przerwać ten łańcuch krytyki i nauczyć nasze córki kochać siebie naprawdę?