Cień zdrady: Opowieść o milczeniu, które boli bardziej niż krzyk
— Marek! — głos Bożeny z kuchni brzmiał ostro jak nóż. — Mówiłam ci dwa razy, żebyś wyjął mięso z zamrażarki! Teraz co, mam gotować powietrze?
Siedziałem przy stole, udając, że nie słyszę. Wpatrywałem się w ekran laptopa, choć od pięciu minut nie przeczytałem ani jednego zdania z raportu. Słowa Bożeny odbijały się echem w mojej głowie. Wiedziałem, że zawaliłem. Ale przecież to tylko mięso, zwykła rzecz do zapomnienia. Tyle że w naszym domu nic nie było już zwykłe.
— Przepraszam, zapomniałem — wymamrotałem, nie podnosząc wzroku.
— Ty zawsze zapominasz! — jej głos drżał. — O wszystkim! O mnie też?
Zamilkła. Usłyszałem trzask szafki i szelest foliowej torby. Potem już tylko cisza. Ta cisza trwała sześć dni.
W naszym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie milczenie było gęste jak mgła. Przechodziliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Bożena wstawała wcześniej, wychodziła do pracy bez słowa, wracała późno, zamykała się w sypialni. Ja zostawałem w salonie z laptopem i telewizorem, choć programów nie oglądałem, a raporty były tylko pretekstem.
Wszystko zaczęło się od tej głupiej sprzeczki o mięso. Ale przecież to nie o mięso chodziło. Chodziło o coś więcej — o narastające od miesięcy napięcie, o niewypowiedziane żale, o cienie przeszłości, które nie dawały nam spokoju.
Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz poczułem, że coś jest nie tak. To było w lutym, kiedy Bożena zaczęła później wracać z pracy. Tłumaczyła się nadgodzinami, nowym projektem, wymagającym szefem. Ale kiedyś znalazłem w jej torebce bilet do kina — dwa miejsca na wieczorny seans. Nie pytałem wtedy, z kim była. Bałem się odpowiedzi.
Od tamtej pory coś się zmieniło. Zaczęliśmy się mijać. Ja uciekałem w pracę, ona w swoje sprawy. W weekendy udawaliśmy szczęśliwą parę przed znajomymi albo rodziną, ale w domu coraz częściej panowała cisza.
Szósty dzień milczenia był najgorszy. Wróciłem z pracy wcześniej niż zwykle. W mieszkaniu panował półmrok. Bożena siedziała przy stole z kubkiem herbaty, patrzyła przez okno na szare bloki.
— Musimy porozmawiać — powiedziałem cicho.
Nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę myślałem, że znów mnie zignoruje. Ale odwróciła się powoli i spojrzała na mnie oczami pełnymi zmęczenia.
— O czym? — zapytała chłodno.
— O nas — wydusiłem z siebie.
Usiadłem naprzeciwko niej. Czułem, jak serce wali mi w piersi.
— Bożena… czy ty mnie jeszcze kochasz?
Zamilkła na dłuższą chwilę. Widziałem, jak zaciska dłonie na kubku.
— Nie wiem — wyszeptała w końcu. — Marek, ja już nie wiem, co czuję.
Poczułem ukłucie w sercu. Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów.
— Wiesz… — zaczęła cicho — czasem myślę, że wszystko już się skończyło. Że tylko udajemy przed sobą i światem.
— Bożena… czy jest ktoś inny? — zapytałem nagle, sam nie wierząc, że to powiedziałem na głos.
Spojrzała na mnie zaskoczona i przez chwilę widziałem w jej oczach strach.
— To nie tak… — zaczęła nerwowo. — Marek, ja… po prostu czuję się samotna. Od miesięcy jesteśmy razem, a jakby osobno. Ty ciągle w pracy, ja też… A potem wracamy do domu i nawet nie potrafimy ze sobą rozmawiać.
Milczałem. Wiedziałem, że ma rację. Ale nie mogłem pozbyć się podejrzeń.
— Powiedz mi prawdę — poprosiłem cicho.
Bożena spuściła wzrok.
— Spotkałam kogoś — powiedziała po chwili. — Nic się między nami nie wydarzyło… ale rozmawialiśmy dużo. O wszystkim, o życiu… Czułam się wysłuchana, ważna…
Poczułem, jak świat wali mi się na głowę. Chciałem krzyczeć, płakać, uciec stąd jak najdalej.
— I co teraz? — zapytałem drżącym głosem.
Bożena spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
— Nie wiem… Chciałabym spróbować jeszcze raz. Ale nie wiem, czy potrafię ci zaufać… czy ty potrafisz zaufać mnie.
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w ciszy przerywanej tylko tykaniem zegara na ścianie. Czułem się bezradny jak dziecko.
Wieczorem długo leżałem w łóżku i patrzyłem w sufit. Przypominały mi się nasze wspólne chwile — pierwsze randki nad Wisłą, ślub w małym kościele na Pradze, narodziny córki Zosi… Kiedy to wszystko się popsuło? Czy można jeszcze posklejać to, co pękło?
Następnego dnia Bożena wyjechała do matki na wieś pod Radomiem. Powiedziała tylko: „Muszę to przemyśleć”. Zostałem sam z pustką i tysiącem pytań bez odpowiedzi.
Minął tydzień. Pisała krótkie wiadomości o Zosi i codziennych sprawach, ale unikała rozmowy o nas. Ja chodziłem do pracy jak automat i wracałem do pustego mieszkania.
Któregoś wieczoru zadzwonił telefon. To była teściowa:
— Marek… Bożena bardzo cierpi. Może powinieneś tu przyjechać?
Pojechałem następnego dnia rano. Siedzieliśmy z Bożeną na ławce pod jabłonią za domem jej matki. Pachniało trawą i ziemią po deszczu.
— Marek… ja naprawdę chciałam być szczęśliwa z tobą — powiedziała cicho Bożena. — Ale chyba za dużo rzeczy przemilczeliśmy przez te lata…
Patrzyliśmy na siebie długo bez słów. W końcu objąłem ją delikatnie i poczułem jej łzy na ramieniu.
Nie wiem jeszcze, co będzie dalej. Może uda nam się odbudować zaufanie i bliskość? A może cień zdrady już zawsze będzie między nami?
Czasami zastanawiam się: ile można wybaczyć drugiemu człowiekowi? Czy prawdziwa miłość potrafi przetrwać nawet wtedy, gdy wszystko wydaje się stracone?