Czy świeżość to wszystko? Moje życie z Jozefem i walka o zwykłą kolację

— Znowu to samo, Maria? — głos Jozefa przeszył ciszę kuchni jak zimny nóż. Stał w drzwiach, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, patrząc na mnie z wyraźnym rozczarowaniem. W garnku bulgotał żurek, a ja, z rękami drżącymi od napięcia, mieszałam go, próbując nie wybuchnąć płaczem.

— Przecież to świeże, kupiłam kiełbasę dziś rano na targu — odpowiedziałam cicho, czując, jak w gardle rośnie mi gula. Wiedziałam, co zaraz powie. Zawsze to samo.

— Świeże? Maria, przecież widziałem, jak wczoraj w lodówce leżała ta kiełbasa. Nie rozumiesz, że jedzenie musi być naprawdę świeże? — jego głos był coraz ostrzejszy. — Ile razy mam ci powtarzać?

Zacisnęłam zęby. W mojej głowie kłębiły się myśli: „Czy naprawdę to takie ważne? Czy nie widzi, jak bardzo się staram?”. Od miesięcy nasze życie kręciło się wokół jedzenia. Jozef miał obsesję na punkcie świeżości — wszystko musiało być kupione tego samego dnia, najlepiej prosto od rolnika. Nawet chleb musiał być jeszcze ciepły, a warzywa chrupać pod zębami. Każda, najmniejsza niedoskonałość była powodem do kłótni.

— Może sam powinieneś gotować — wyrwało mi się, zanim zdążyłam się powstrzymać. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, jakby usłyszał największą herezję.

— Wiesz dobrze, że nie mam na to czasu. Pracuję całymi dniami, żebyśmy mieli za co żyć. Ty masz tylko ugotować porządny obiad. To naprawdę tak dużo? — jego słowa bolały bardziej niż jakakolwiek krytyka.

Oparłam się o blat, czując, jak łzy napływają mi do oczu. Przypomniałam sobie nasze początki — jak poznaliśmy się na studiach w Krakowie, jak Jozef zachwycał się moimi pierogami, jak śmialiśmy się przy wspólnych posiłkach. Gdzie to wszystko się podziało?

— To nie jest tylko o jedzeniu, Jozef — powiedziałam cicho. — Ty nigdy nie jesteś zadowolony. Zawsze coś jest nie tak. Albo zupa za słona, albo ziemniaki za miękkie, albo mięso nie takie, jak trzeba. Próbuję, naprawdę próbuję, ale czuję się, jakbym ciągle była na egzaminie, którego nie mogę zdać.

Przez chwilę milczał. W jego oczach pojawił się cień wahania, ale zaraz zniknął, zastąpiony przez chłód.

— Może po prostu nie jesteś do tego stworzona — rzucił i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami.

Zostałam sama, z żurkiem, który już dawno przestał pachnieć apetycznie. Usiadłam przy stole, wpatrując się w ścianę. W głowie dudniło mi jedno pytanie: „Czy naprawdę jestem tak beznadziejna?”.

Następne dni były jeszcze trudniejsze. Jozef wracał późno, rzucał tylko krótkie „cześć” i zamykał się w swoim gabinecie. Ja coraz częściej wychodziłam na długie spacery po osiedlu, żeby nie słyszeć ciszy, która wypełniała nasze mieszkanie. Nawet nasza córka, Zosia, zaczęła pytać, dlaczego tata jest taki smutny.

— Mamusiu, czy tata cię nie lubi? — zapytała pewnego wieczoru, kiedy układałam ją do snu. Jej wielkie, niebieskie oczy patrzyły na mnie z troską, której nie powinna znać pięciolatka.

— Tata jest po prostu zmęczony, kochanie — skłamałam, głaszcząc ją po włosach. Ale w środku czułam, jak pęka mi serce.

W weekend odwiedziła nas moja mama. Od razu wyczuła napięcie.

— Co się dzieje, Marysiu? — zapytała, kiedy Jozef wyszedł na zakupy.

Opowiedziałam jej wszystko. O jego wymaganiach, o tym, jak bardzo się staram i jak bardzo czuję się niewystarczająca. Mama westchnęła ciężko.

— Dziecko, nie możesz pozwolić, żeby ktoś cię tak traktował. Miłość to nie tylko spełnianie czyichś oczekiwań. Musisz też dbać o siebie.

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście nie poświęcam siebie dla spokoju w domu. Czy nie zgubiłam gdzieś własnych marzeń i potrzeb?

Pewnego wieczoru, kiedy Jozef wrócił do domu i znów zaczął narzekać na zbyt miękką marchewkę w rosole, nie wytrzymałam.

— Dość! — krzyknęłam, zaskakując nawet samą siebie. — Nie będę już gotować pod twoje dyktando. Jeśli chcesz, możesz sam sobie przygotowywać posiłki. Ja mam dość życia w ciągłym strachu, że znowu coś będzie nie tak.

Jozef spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Przez chwilę myślałam, że wybuchnie, ale tylko zacisnął szczęki i wyszedł z kuchni. Tym razem nie trzaskał drzwiami. Po prostu wyszedł.

Następnego dnia nie wrócił na noc. Zosia płakała, a ja czułam się winna. Ale jednocześnie po raz pierwszy od dawna poczułam ulgę. Zjadłyśmy z Zosią kolację — zwykłe kanapki z serem i pomidorem. Śmiałyśmy się, opowiadałyśmy sobie bajki. I choć w sercu czułam pustkę, wiedziałam, że zrobiłam coś ważnego.

Minęły tygodnie. Jozef wrócił, ale już nie był taki sam. Przestał narzekać, zaczął sam robić zakupy i czasem nawet gotował. Nasze rozmowy były trudne, pełne łez i żalu, ale w końcu zaczęliśmy mówić o tym, co naprawdę nas boli. O jego strachu przed utratą kontroli, o moim poczuciu bycia niewidzialną. To nie była łatwa droga, ale zaczęliśmy się uczyć kompromisu.

Dziś, kiedy patrzę na nasze życie, wiem, że ta jedna kolacja zmieniła wszystko. Czasem trzeba pozwolić sobie na bunt, żeby odzyskać siebie. Czasem trzeba przestać być idealną żoną, żeby znów być szczęśliwą kobietą.

Czy naprawdę warto poświęcać siebie dla czyichś oczekiwań? Czy miłość to ciągłe udowadnianie swojej wartości, czy raczej wspólne szukanie szczęścia? Co wy o tym myślicie?