Dziesięć lat później: Kiedy Juliusz wrócił znikąd, mój świat znów się zatrząsł
— Mamo, ktoś stoi pod drzwiami — głos Maćka, mojego starszego syna, rozległ się w przedpokoju. Była sobota, deszcz bębnił o parapet, a ja właśnie kończyłam zmywać naczynia po śniadaniu. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, usłyszałam pukanie. Takie, które nie zostawiało wątpliwości — uporczywe, znajome, jakby ktoś chciał wyważyć drzwi nie siłą, ale samą obecnością.
Otarłam ręce o fartuch i podeszłam do wizjera. Zamarłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że śnię albo że ktoś robi mi okrutny żart. Stał tam Juliusz. Mój mąż. Ten sam, który dziesięć lat temu wyszedł do sklepu po mleko i nigdy nie wrócił.
Otworzyłam drzwi powoli, jakby za nimi czaiło się coś niebezpiecznego. Juliusz wyglądał inaczej — starszy, zarośnięty, zmęczony. Ale jego oczy… te same szare oczy, które kiedyś kochałam bezgranicznie.
— Cześć, Aniu — powiedział cicho. — Mogę wejść?
Nie odpowiedziałam od razu. W mojej głowie kłębiły się pytania i wspomnienia: pierwsze miesiące po jego zniknięciu, rozpacz dzieci, nieprzespane noce i bezsilność wobec policji, która rozkładała ręce. Przez dziesięć lat nauczyłam się żyć bez niego. Zbudowałam wszystko od nowa — dom, poczucie bezpieczeństwa, siebie.
— Maciek, idź do pokoju z Zosią — powiedziałam drżącym głosem. Dzieci spojrzały na mnie pytająco, ale posłuchały.
Juliusz wszedł do środka. Pachniał deszczem i czymś obcym. Usiadł przy stole, jakby nigdy nie odszedł.
— Wiem, że nie masz powodu mi ufać — zaczął. — Ale muszę ci wszystko wyjaśnić.
Przez chwilę milczałam. Wpatrywałam się w niego z mieszaniną gniewu i tęsknoty. W końcu wybuchłam:
— Dziesięć lat! Dziesięć lat nas nie było! Jak mogłeś?!
Juliusz spuścił głowę.
— To długa historia…
— Mamy czas — przerwałam mu ostro.
Opowiedział mi o długach, w które wplątał się przez własną głupotę i naiwność. O ludziach, którzy grozili naszej rodzinie. O tym, jak pewnej nocy uciekł z miasta, bo był przekonany, że tylko tak nas ochroni. Przez lata tułał się po Polsce — pracował na budowach w Gdańsku, potem w sadach pod Grójcem. Spał w schroniskach dla bezdomnych i na dworcach. Próbował wrócić kilka razy, ale strach zawsze wygrywał.
Słuchałam tego wszystkiego z niedowierzaniem i rosnącą złością.
— Myślisz, że to cokolwiek tłumaczy? Że to usprawiedliwia to wszystko? — łzy napływały mi do oczu.
Juliusz milczał. Widziałam w nim cień człowieka, którego kiedyś kochałam. Ale widziałam też obcego.
Dzieci były w szoku. Maciek miał już siedemnaście lat i pamiętał ojca tylko jak przez mgłę. Zosia miała dwanaście — dla niej Juliusz był niemal mitem.
Wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Juliusz próbował rozmawiać z dziećmi:
— Maciek… pamiętasz mnie?
Chłopak wzruszył ramionami:
— Nie wiem… Może trochę.
Zosia patrzyła na ojca szeroko otwartymi oczami:
— Dlaczego nas zostawiłeś?
Juliusz spuścił wzrok:
— Bałem się…
Przez kolejne dni Juliusz próbował odnaleźć swoje miejsce w naszym życiu. Pomagał w domu, gotował obiady, naprawił cieknący kran w łazience. Ale między nami wisiało niewypowiedziane napięcie.
Moja mama przyjechała któregoś dnia z Grodziska.
— Aniu, nie możesz mu tak po prostu wybaczyć! — syknęła na mnie w kuchni. — Tyle lat cię nie było! Sama wszystko dźwigałaś!
— Mamo… On jest ojcem moich dzieci — odpowiedziałam cicho.
— Ojcem? Ojciec nie zostawia! — rzuciła z goryczą.
Wieczorami leżałam bezsennie w łóżku i zastanawiałam się: czy można odbudować coś po takim trzęsieniu ziemi? Czy można znów zaufać komuś, kto raz już zawiódł?
W pracy też nie było łatwo. Koleżanki szeptały za plecami:
— Słyszałaś? Jej mąż wrócił po dziesięciu latach! Ciekawe, co teraz zrobi…
Czułam się jak bohaterka taniego serialu. Każdy miał opinię na temat mojego życia.
Pewnego dnia Maciek wrócił ze szkoły pobity.
— Co się stało?!
— Koledzy… powiedzieli, że mój ojciec to tchórz i złodziej…
Serce mi pękło. Juliusz usiadł obok Maćka i pierwszy raz od powrotu naprawdę płakał.
— Przepraszam cię, synu… Przepraszam was wszystkich…
Wtedy zobaczyłam w nim człowieka złamanego przez życie, ale gotowego walczyć o rodzinę.
Minęły tygodnie. Zosia zaczęła rysować portrety całej naszej czwórki. Maciek coraz częściej rozmawiał z ojcem o piłce nożnej i planach na przyszłość. Ja… każdego dnia budziłam się z pytaniem: czy potrafię mu wybaczyć?
Pewnego wieczoru Juliusz uklęknął przede mną w kuchni.
— Aniu… Nie proszę cię o zapomnienie. Proszę tylko o szansę.
Patrzyłam na niego długo. Widziałam ból i nadzieję. I wtedy zrozumiałam: przebaczenie nie jest zapomnieniem. To wybór — każdego dnia od nowa.
Dziś wiem jedno: życie nigdy nie jest czarno-białe. Każdy z nas nosi swoje rany i tajemnice. Może właśnie dlatego warto próbować jeszcze raz?
A wy… czy potrafilibyście wybaczyć komuś taką zdradę? Czy lepiej zamknąć drzwi na zawsze?