Fałszywe bankructwo, które rozbiło moje małżeństwo
– Nie wierzę ci, Michał! – krzyknęła Anka, rzucając we mnie stertą dokumentów. – Jak mogłeś to przede mną ukrywać?!
Stałem w kuchni, z kubkiem zimnej już kawy w ręku, i patrzyłem na nią bezradnie. W oczach Anki widziałem gniew, rozczarowanie i coś jeszcze – strach. Przez chwilę miałem ochotę po prostu wyjść, zamknąć za sobą drzwi i nigdy nie wrócić. Ale wiedziałem, że to nie rozwiąże niczego. Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, choć wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jedno kłamstwo może zniszczyć całe życie.
Byłem zwykłym facetem z Warszawy. Pracowałem jako księgowy w niewielkiej firmie transportowej na Pradze. Życie nie rozpieszczało mnie ani Anki – kredyt na mieszkanie, dwójka dzieci, wieczne kombinowanie, jak związać koniec z końcem. Ale byliśmy razem. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Pewnego dnia szef wezwał mnie do siebie. – Michał, musimy ogłosić upadłość – powiedział cicho, jakby bał się własnych słów. – Ale… potrzebuję twojej pomocy. Musisz trochę „poprawić” papiery. Tak, żeby wszystko wyglądało legalnie.
Wiedziałem, że to nielegalne. Ale miałem przed oczami raty kredytu, dzieci proszące o nowe buty i Ankę, która coraz częściej mówiła: „Michał, musisz coś zrobić”. Zgodziłem się. W końcu to tylko papiery, prawda?
Zacząłem żyć w ciągłym stresie. Każdy dźwięk domofonu sprawiał, że serce podchodziło mi do gardła. Anka zauważyła zmianę.
– Coś się dzieje? – zapytała pewnego wieczoru.
– Nie, wszystko w porządku – skłamałem.
To był pierwszy raz. Potem przyszły kolejne kłamstwa. Coraz częściej wracałem późno do domu. Tłumaczyłem się nadgodzinami, ale prawda była taka, że siedziałem w parku i zastanawiałem się, jak długo jeszcze wytrzymam.
W końcu wszystko wyszło na jaw. Ktoś doniósł do prokuratury. Policja przyszła do firmy, a potem do naszego mieszkania. Anka była w szoku.
– Michał… czy ty naprawdę…? – nie mogła dokończyć.
– Musiałem… dla nas…
– Dla nas?! – wybuchła. – Czy ty wiesz, co zrobiłeś?!
Nie spałem całą noc. Siedziałem na kanapie i patrzyłem na śpiące dzieci. W głowie miałem tylko jedno pytanie: co teraz?
Następnego dnia Anka zadzwoniła do swojej matki.
– Mamo, muszę przyjechać z dziećmi…
Nie próbowałem jej zatrzymywać. Wiedziałem, że przegrałem wszystko. Zostałem sam w pustym mieszkaniu, z długami i poczuciem winy.
Przez kilka tygodni żyłem jak automat. Chodziłem na przesłuchania, podpisywałem kolejne papiery. Koledzy z pracy odwrócili się ode mnie. Nawet sąsiedzi zaczęli patrzeć krzywo.
Pewnego dnia zadzwoniła Anka.
– Michał… dzieci chcą cię zobaczyć.
Pojechałem do teściowej na Ursynów. Kiedy zobaczyłem syna i córkę, serce mi pękło.
– Tato… kiedy wrócisz do domu? – zapytał Kuba.
Nie umiałem odpowiedzieć.
Anka patrzyła na mnie chłodno.
– Musisz coś zrobić ze swoim życiem – powiedziała cicho. – Nie chcę, żeby dzieci miały ojca-przestępcę.
Wróciłem do pustego mieszkania i po raz pierwszy od lat się rozpłakałem. Pamiętam ten wieczór dokładnie: światła miasta za oknem, cisza i ja – człowiek, który stracił wszystko przez jedno głupie kłamstwo.
Próbowałem naprawić sytuację. Poszedłem do prawnika, zacząłem szukać nowej pracy. Ale nikt nie chciał zatrudnić kogoś z zarzutami o oszustwo finansowe.
Pewnego dnia spotkałem na klatce sąsiadkę, panią Zofię.
– Michał… głowa do góry – powiedziała cicho. – Każdy może popełnić błąd.
Te słowa dały mi odrobinę nadziei. Zacząłem pracować dorywczo jako kurier rowerowy. Nie było łatwo – zimą marzły mi ręce, latem lał się pot z czoła. Ale przynajmniej miałem zajęcie.
Anka nie wróciła. Po kilku miesiącach przysłała papiery rozwodowe.
– Tak będzie lepiej dla wszystkich – napisała w liście.
Podpisałem bez słowa sprzeciwu. Wiedziałem, że nie mam prawa jej zatrzymywać.
Dziś mieszkam sam w wynajmowanej kawalerce na Ochocie. Dzieci widuję co drugi weekend. Każde spotkanie jest dla mnie świętem i zarazem przypomnieniem tego, co straciłem.
Czasem zastanawiam się: czy gdybym wtedy powiedział prawdę Ance… czy wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy można odbudować zaufanie po takim upadku? Może ktoś z was zna odpowiedź?