Jak Ewelina i Szymon przechytrzyli wścibskich teściów – historia ślubu, który miał być ich, a nie rodziców
– Ewelina, nie możesz tak po prostu zignorować mamy Szymona! – głos mojej matki odbijał się echem w mojej głowie, kiedy stałam w łazience, ściskając w dłoni zaproszenie na własny ślub. Zaproszenie, które wyglądało zupełnie inaczej niż to, które zaprojektowałam z Szymonem. Zamiast naszych ulubionych polnych kwiatów – złote tłoczenia, a zamiast kameralnego ogrodu – sala balowa w hotelu pod Warszawą.
Wyszłam z łazienki, czując jak narasta we mnie gniew i bezsilność. Szymon siedział na kanapie, przeglądając listę gości, którą właśnie przyniosła mu jego mama. – Kochanie, czy ty widzisz, kto tu jest? – spytał cicho. – Ciocia Halina z Gdańska, wujek Zbyszek z Kanady… Nawet nie znam połowy tych ludzi.
Usiadłam obok niego. – To nie jest nasz ślub. To jest ich impreza. – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. Szymon spojrzał na mnie z bólem w oczach. – Próbowałem rozmawiać z mamą, ale ona… Ona po prostu nie słucha.
Wtedy przypomniałam sobie rozmowę sprzed tygodnia:
– Ewelinko, ty się nie martw o nic. My wszystko załatwimy! – zapewniała mnie przyszła teściowa, pani Grażyna, z uśmiechem tak szerokim, że aż bolało patrzeć. – Ty tylko przyjdź piękna i powiedz „tak”.
Ale ja nie chciałam być tylko gościem na własnym ślubie.
Wieczorem zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Kasi.
– Kasia, ja już nie wytrzymam. Oni wszystko zmieniają! Nawet menu! Miały być pierogi i barszcz, a teraz jakieś krewetki i sushi!
– Ewelina, musisz coś zrobić. To wasz dzień. Może… przechytrz ich?
I wtedy wpadł mi do głowy szalony pomysł.
Następnego dnia spotkałam się z Szymonem w naszej ulubionej kawiarni na Mokotowie.
– Szymon, jeśli pozwolimy im dalej decydować, będziemy żałować do końca życia. Musimy odzyskać kontrolę.
– Ale jak? Mama już wszystko opłaciła…
– Zróbmy dwa śluby.
Szymon spojrzał na mnie jak na wariatkę.
– Dwa śluby?
– Jeden oficjalny, dla rodziny, taki jak chcą. Ale prawdziwy ślub – nasz – zrobimy wcześniej, tylko dla najbliższych i przyjaciół. W ogrodzie u mojej babci.
Szymon uśmiechnął się pierwszy raz od tygodni.
– To genialne.
Zaczęliśmy planować w tajemnicy. Zaprosiliśmy tylko tych, których naprawdę kochaliśmy: rodziców (ale bez Grażyny i Zdzisława), rodzeństwo, kilku przyjaciół. Wszystko było proste: białe lampiony, domowe ciasta, muzyka z głośnika i ślub cywilny pod jabłonią.
Dzień naszego prawdziwego ślubu był cichy i pełen wzruszeń. Moja babcia płakała ze szczęścia, a Szymon trzymał mnie za rękę tak mocno, jakby bał się mnie stracić. Przysięgaliśmy sobie miłość bez świadków z Kanady czy Gdańska. Tylko my i nasi najbliżsi.
Tydzień później odbył się „oficjalny” ślub w hotelu pod Warszawą. Grażyna była w swoim żywiole: poprawiała kelnerów, rozstawiała gości według własnego klucza i co chwilę powtarzała: – No zobaczcie, jak pięknie wszystko wyszło!
Podczas pierwszego tańca Szymon szepnął mi do ucha:
– Tylko my wiemy, że to już drugi raz.
W pewnym momencie Grażyna podeszła do nas z kieliszkiem szampana:
– No dzieci, mam nadzieję, że jesteście szczęśliwi! Wszystko tak pięknie się udało!
Spojrzałam jej prosto w oczy:
– Tak, jesteśmy bardzo szczęśliwi. Bo to był naprawdę nasz dzień.
Po weselu wybuchła burza. Grażyna dowiedziała się o naszym „prawdziwym” ślubie od kuzynki Magdy (która była na obu uroczystościach). Przyszła do nas następnego dnia rano.
– Jak mogliście mi to zrobić? Przecież ja chciałam tylko dobrze!
Szymon objął mnie ramieniem:
– Mamo, to był nasz wybór. Chcieliśmy mieć coś tylko dla siebie.
Grażyna rozpłakała się i wybiegła z mieszkania.
Przez kilka tygodni panowała cisza. Rodzina była podzielona: jedni mówili, że mieliśmy rację, inni – że byliśmy niewdzięczni. Ale ja czułam ulgę. Po raz pierwszy postawiłam granicę i nie pozwoliłam nikomu jej przekroczyć.
Dziś minął rok od naszego ślubu. Grażyna powoli zaczyna rozumieć nasze decyzje. Czasem jeszcze wspomina tamten dzień z żalem, ale coraz częściej pyta mnie o radę zamiast narzucać swoje zdanie.
Czy warto było przejść przez ten cały chaos? Czy można kochać rodzinę i jednocześnie bronić własnych granic? A może czasem trzeba być egoistą, by naprawdę być szczęśliwym?