Kiedy telefon dzwoni i boli: Moja walka o córkę, która oddaliła się na zawsze

– Mamo, pożyczysz mi jeszcze te pięćset złotych? – głos Marty w słuchawce był napięty, jakby już z góry spodziewała się odmowy.

Zamarłam. Stałam przy kuchennym oknie, patrząc na szare dachy Wrocławia, które tego dnia wydawały się jeszcze bardziej przytłaczające niż zwykle. W tle słyszałam cichy szum telewizora, gdzie mój mąż Andrzej próbował udawać, że nie słyszy naszej rozmowy. Ale wiedziałam, że słuchał każdego słowa.

– Marto, to już trzeci raz w tym miesiącu… – zaczęłam ostrożnie, starając się nie zranić jej dumy. – Może porozmawiamy o tym, co się dzieje? Może mogę pomóc inaczej?

– Ty zawsze musisz wszystko komplikować! – przerwała mi gwałtownie. – Albo pożyczysz, albo nie. Nie musisz mnie pouczać!

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, rozłączyła się. Zostałam z telefonem w dłoni i uczuciem, jakby ktoś wyciągnął mi serce przez gardło. Andrzej spojrzał na mnie spod oka.

– Znowu? – zapytał cicho.

Pokiwałam głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. W końcu Andrzej westchnął:

– Może powinniśmy jej odmówić. Może wtedy coś zrozumie.

Ale jak matka ma odmówić własnemu dziecku? Nawet jeśli to dziecko ma już trzydzieści lat i od dawna mieszka samo. Nawet jeśli każda rozmowa kończy się kłótnią lub prośbą o pieniądze.

Kiedy Marta była mała, była moim oczkiem w głowie. Pamiętam jej śmiech, kiedy biegała po parku Szczytnickim, jej pierwsze nieporadne rysunki na ścianach naszego mieszkania na Biskupinie. Była uparta, ale czuła. Zawsze chciała być najlepsza – w szkole, na zajęciach tanecznych, nawet w układaniu puzzli.

A potem przyszło liceum i pierwsze rozczarowania. Marta zaczęła zamykać się w sobie. Przestała opowiadać mi o swoich problemach. Kiedyś podsłuchałam jej rozmowę z koleżanką:

– Moja matka nic nie rozumie. Ciągle tylko gada o nauce i porządku.

Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać.

Potem przyszły studia – psychologia na Uniwersytecie Wrocławskim. Byłam dumna, choć wiedziałam, że wybrała ten kierunek trochę na przekór nam. Chciała udowodnić, że jest samodzielna, że nie potrzebuje naszej pomocy. Ale życie szybko zweryfikowało jej plany.

Po studiach Marta nie mogła znaleźć pracy w zawodzie. Pracowała dorywczo w kawiarni, potem jako recepcjonistka w hotelu. Coraz częściej dzwoniła z prośbą o pieniądze – najpierw na czynsz, potem na kursy doszkalające, w końcu na życie.

Andrzej próbował rozmawiać z nią jak ojciec:

– Marto, musisz wziąć odpowiedzialność za swoje decyzje. My też mamy swoje wydatki.

Ale ona tylko wzruszała ramionami lub trzaskała drzwiami.

Z czasem nasze relacje stały się coraz bardziej napięte. Każda rozmowa była jak pole minowe – wystarczyło jedno nieostrożne słowo i wybuchała kłótnia.

Pamiętam Wigilię dwa lata temu. Marta przyszła spóźniona, z miną obrażonej księżniczki. Przez cały wieczór siedziała z telefonem w ręku, odpisując na wiadomości. Kiedy poprosiłam ją, żeby odłożyła telefon i porozmawiała z nami, wybuchła:

– Wy nic nie rozumiecie! Całe życie tylko wymagacie i krytykujecie!

Wtedy po raz pierwszy powiedziałam jej coś, czego żałuję do dziś:

– Może gdybyś nauczyła się słuchać innych, miałabyś więcej przyjaciół!

Marta wybiegła z domu w środku nocy. Nie odezwała się przez trzy miesiące.

Te trzy miesiące były najgorsze w moim życiu. Każdego dnia czekałam na telefon. Każdego dnia obwiniałam się za tamte słowa. Andrzej próbował mnie pocieszać:

– Daj jej czas. Musi dorosnąć.

Ale jak matka ma przestać martwić się o własne dziecko?

Kiedy w końcu zadzwoniła, jej głos był chłodny i obcy:

– Potrzebuję pieniędzy na kaucję za mieszkanie.

Nie zapytała, jak się czuję. Nie przeprosiła za milczenie. Po prostu podała numer konta.

Od tamtej pory nasze rozmowy są coraz krótsze i coraz bardziej mechaniczne. Czasem mam wrażenie, że jestem dla niej tylko bankomatem z funkcją „zadzwoń do mamy”.

Ostatnio Andrzej powiedział coś, co mną wstrząsnęło:

– Może to my popełniliśmy błąd? Może za bardzo ją chroniliśmy? Za bardzo pomagaliśmy?

Nie wiem już sama. Z jednej strony chcę wierzyć, że miłość matki jest bezwarunkowa. Z drugiej – czuję się wykorzystywana i samotna.

Czasem wyobrażam sobie inną wersję naszego życia: siedzimy razem przy stole, śmiejemy się z dawnych wspomnień, Marta opowiada nam o swoich sukcesach i porażkach bez lęku przed oceną. Ale potem wracam do rzeczywistości – do pustych rozmów i wiecznego oczekiwania na telefon.

Dziś znów siedzę przy oknie i patrzę na Wrocław tonący w deszczu. Telefon milczy już trzeci dzień z rzędu. Zastanawiam się: czy jeszcze kiedyś odzyskamy naszą rodzinę? Czy można naprawić coś, co pękło tak dawno temu?

Może powinnam przestać czekać na ten telefon i zacząć żyć własnym życiem? Ale jak pogodzić się z myślą, że własne dziecko jest tak daleko – nie tylko fizycznie?

Czy naprawdę można kochać kogoś bezwarunkowo… i jednocześnie nauczyć się stawiać granice? Co byście zrobili na moim miejscu?