„Mój mąż porównuje mnie do żony swojego kolegi – czy naprawdę jestem gorsza, bo nie gotuję jak ona?”
– Znowu schabowe? – głos Marka przebił się przez stukot garnków i szum czajnika. Stałam przy kuchence, mieszając ziemniaki, a w gardle poczułam znajome ukłucie. – U Eli codziennie coś innego. Wczoraj robiła jakieś tajskie curry, a przedwczoraj piekła domową pizzę. Ty nie mogłabyś czasem spróbować czegoś nowego?
Nie odpowiedziałam od razu. Wzięłam głęboki oddech, żeby nie powiedzieć czegoś, czego potem będę żałować. Marek odwrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni, zostawiając mnie z pytaniami, które od miesięcy nie dawały mi spokoju. Czy naprawdę jestem gorsza, bo nie gotuję jak Ela? Czy przez to jestem złą żoną?
Mam na imię Agnieszka. Mam 36 lat, dwójkę dzieci i pracę na pełen etat w urzędzie miasta. Marek jest nauczycielem WF-u w liceum. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie, zakochaliśmy się w sobie po uszy i wydawało mi się wtedy, że razem możemy wszystko. Ale życie szybko zweryfikowało nasze marzenia.
Ela – ta słynna Ela od wykwintnych obiadów – to żona kolegi Marka z pracy, Tomka. Nie pracuje zawodowo, bo Tomek prowadzi dobrze prosperującą firmę budowlaną. Mają piękny dom pod miastem, ogród i czas na wszystko. Ela uwielbia gotować, piec i eksperymentować w kuchni. Często wrzuca zdjęcia swoich potraw na Facebooka, a Marek pokazuje mi je przy każdej okazji.
– Zobacz, jakie ona robi ciasta! – mówił kiedyś z zachwytem, przeglądając jej profil. – Może byś spróbowała tego sernika z mango?
Zaciskałam wtedy zęby i udawałam, że nie słyszę ironii w jego głosie. Przecież wiedziałam, że Ela ma czas na takie rzeczy. Ja po pracy biegnę do przedszkola po Zosię, potem do szkoły po Antka, potem zakupy, pranie, lekcje… Wieczorem padam na twarz.
Ale Marek tego nie widzi. Dla niego liczy się tylko to, co na talerzu.
Pewnego wieczoru, gdy dzieci już spały, usiedliśmy razem przy stole. Chciałam z nim porozmawiać – szczerze, bez pretensji.
– Marek – zaczęłam cicho – czy ty naprawdę myślisz, że jestem gorsza od Eli?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Nie o to chodzi… Po prostu czasem chciałbym zjeść coś innego niż schabowe czy rosół.
– Ale przecież wiesz, jak wygląda mój dzień! – głos mi się załamał. – Pracuję tyle samo co ty, a potem wszystko jest na mojej głowie. Ty wracasz do domu i siadasz przed telewizorem, a ja ogarniam dzieci, dom i jeszcze mam wymyślać egzotyczne obiady?
Marek wzruszył ramionami.
– Ela potrafi…
Wybuchłam.
– Bo Ela nie pracuje! Ma czas na gotowanie i pieczenie! Ja nie mam! Czy ty tego nie rozumiesz?
Zapadła cisza. Czułam łzy pod powiekami, ale nie chciałam ich pokazać. Marek spuścił wzrok.
– Może masz rację… – mruknął po chwili.
Ale wiedziałam, że to tylko słowa rzucone na odczepnego.
Od tamtej pory coraz częściej czułam się niewystarczająca. Zaczęłam obsesyjnie przeglądać przepisy w internecie, próbowałam nowych rzeczy – raz zrobiłam nawet pad thai z kurczakiem. Dzieci kręciły nosem, Marek powiedział tylko: „No… ciekawe”.
W pracy byłam coraz bardziej rozdrażniona. Koleżanka z biura, Kasia, zauważyła to pierwsza.
– Aga, co się dzieje? Wyglądasz jakbyś miała zaraz wybuchnąć.
Opowiedziałam jej wszystko. O Eli, o Marku, o tym wiecznym porównywaniu.
Kasia pokiwała głową ze współczuciem.
– Wiesz co? U mnie w domu jest odwrotnie. To ja gotuję ciągle coś nowego, a mój mąż marudzi, że tęskni za zwykłym schabowym jak u mamy…
Zaśmiałam się przez łzy. Może to wszystko kwestia oczekiwań?
Wieczorem długo rozmawiałam z mamą przez telefon.
– Aga – powiedziała cicho – nie daj sobie wmówić, że jesteś gorsza. Każda rodzina jest inna. Ty robisz tyle dla swoich dzieci i dla Marka… On powinien to docenić.
Ale czy docenia? Czy kiedykolwiek usłyszałam od niego „dziękuję”? Czy kiedykolwiek powiedział dzieciom: „Mama ciężko pracuje dla nas wszystkich”?
Zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę muszę być jak Ela? Czy muszę udowadniać swoją wartość przez to, co podaję na obiad?
Kilka dni później Marek wrócił do domu zły jak osa.
– Tomek mówił dziś w pracy, że Ela zapisała się na kurs kuchni włoskiej! Wyobrażasz sobie? Będzie robić własny makaron!
Poczułam w sobie bunt.
– To może zamieszkasz u Eli? – rzuciłam ostro.
Marek spojrzał na mnie zdziwiony.
– Co ty wygadujesz?
– Może tam będziesz szczęśliwszy? Skoro moje obiady ci nie pasują…
Zamilkł. Przez chwilę patrzył na mnie bez słowa.
– Nie chcę mieszkać u Eli – powiedział cicho. – Chcę być z tobą…
Usiadłam naprzeciwko niego.
– To przestań mnie porównywać do niej. Nigdy nie będę taka jak ona i nie chcę być taka jak ona. Chcę być sobą. Chcę być twoją żoną i matką naszych dzieci – ale na swoich zasadach.
Marek spuścił głowę.
– Przepraszam… Nie zdawałem sobie sprawy…
Nie wiem, czy naprawdę zrozumiał. Ale pierwszy raz od dawna poczułam ulgę.
Dziś już nie próbuję być jak Ela. Gotuję to, co umiem najlepiej i co lubi moja rodzina – a jeśli komuś to nie pasuje, może sam stanąć przy kuchni.
Czasem zastanawiam się: dlaczego tak łatwo zapominamy o tym, co naprawdę ważne? Czy naprawdę warto niszczyć siebie przez cudze oczekiwania? Jak wy sobie radzicie z porównaniami w rodzinie?