Ostatni uścisk nad Wisłą: Słowa brata, które już zawsze będą we mnie żyć
– Marta, nie bój się, przecież nic się nie stanie! – krzyknął Paweł, śmiejąc się i rozchlapując wodę na wszystkie strony. Stałam na brzegu Wisły, z bosymi stopami w zimnym piasku, patrząc jak mój starszy brat coraz śmielej wchodzi w nurt rzeki. Był ciepły, czerwcowy dzień, a my – dzieciaki z warszawskiego Tarchomina – uciekliśmy nad rzekę, żeby choć na chwilę zapomnieć o dusznym mieszkaniu i wiecznych kłótniach rodziców.
– Paweł, wracaj! Mama się wścieknie! – wołałam, ale on tylko machnął ręką.
– Przestań być taka sztywna! Zawsze się wszystkiego boisz! – odpowiedział z uśmiechem, który znałam od zawsze. Uśmiechem, który potrafił rozjaśnić nawet najciemniejszy dzień.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to ostatni raz, kiedy widzę ten uśmiech.
Wszystko wydarzyło się tak szybko. Paweł zanurkował, a ja przez chwilę widziałam tylko jego głowę nad wodą. Potem usłyszałam krzyk. Krzyk, który do dziś rozdziera mi serce.
– Marta! Pomóż!
Zamarłam. Nogi miałam jak z waty. Chciałam biec, rzucić się do wody, ale coś mnie sparaliżowało. Widziałam tylko jego wyciągniętą rękę i oczy pełne strachu. Potem wszystko ucichło. Została tylko cisza i szum rzeki.
Pamiętam, jak biegłam po pomoc. Jak sąsiad pan Zbyszek rzucił się do wody, jak przyjechała karetka i policja. Pamiętam twarz mamy – białą jak ściana – i ojca, który pierwszy raz w życiu płakał przy mnie.
Przez wiele miesięcy nie mogłam spać. Każdej nocy wracał do mnie ten obraz: Paweł wołający o pomoc, a ja stojąca bezradnie na brzegu. Rodzice obwiniali się nawzajem. Mama powtarzała: „To twoja wina, że pozwoliłeś im iść nad rzekę!”, a ojciec trzaskał drzwiami i znikał na całe noce. Ja obwiniałam siebie.
W szkole wszyscy patrzyli na mnie inaczej. Nauczycielka od polskiego próbowała mnie pocieszać: „Marta, to nie twoja wina”. Ale co ona mogła wiedzieć? Każdy dzień był walką z samą sobą. Przestałam spotykać się z koleżankami. Nawet Ola, moja najlepsza przyjaciółka, nie wiedziała już jak ze mną rozmawiać.
Najgorsze były święta. Przy stole zawsze zostawało jedno wolne miejsce. Mama płakała nad barszczem, ojciec milczał. Czułam się jak cień we własnym domu.
Pewnego dnia znalazłam w szufladzie Pawła jego zeszyt z rysunkami. Na ostatniej stronie napisał: „Marta jest najfajniejszą siostrą na świecie”. Rozpłakałam się wtedy pierwszy raz od pogrzebu.
Z czasem nauczyłam się żyć z tą pustką. Ale nigdy jej nie zaakceptowałam. Rodzice rozstali się rok po śmierci Pawła. Mama wyjechała do siostry do Gdańska, ojciec został sam w naszym mieszkaniu. Ja zamieszkałam u babci na Pradze.
Często wracam nad Wisłę. Siadam na tym samym brzegu i patrzę na wodę. Czasem wydaje mi się, że słyszę głos Pawła:
– Marta, nie bój się…
Zastanawiam się wtedy: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy gdybym była odważniejsza, Paweł by żył? Czy rodzice byliby razem?
Kilka lat później spotkałam mamę na dworcu. Była zmieniona – starsza, smutniejsza. Usiadłyśmy na ławce i długo milczałyśmy.
– Wiesz… – zaczęła cicho – ja też codziennie myślę o Pawle. Ale musimy żyć dalej, Marto.
Poczułam wtedy pierwszy raz od lat coś na kształt ulgi. Może nie jestem sama w tym bólu?
Dziś mam dwadzieścia dwa lata i studiuję psychologię. Chcę pomagać takim ludziom jak ja – którzy zostali sami ze swoim żalem i poczuciem winy.
Czasem pytam siebie: czy kiedykolwiek wybaczę sobie tamten dzień? Czy można pogodzić się z utratą kogoś najbliższego?
A Wy? Czy potrafilibyście wybaczyć sobie coś takiego? Czy czas naprawdę leczy rany?