Oszczędność czy obsesja? Moja żona Ella i życie pod dyktando grosza

— Robert, po co ci nowe buty? Te jeszcze się nie rozpadły — głos Elli odbija się echem w ciasnej kuchni naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Stoję z parą znoszonych adidasów w ręku, czując jak narasta we mnie frustracja. To nie pierwszy raz, kiedy muszę tłumaczyć się z najprostszych wydatków.

Kiedy poznałem Ellę pięć lat temu w biurze, była uosobieniem rozsądku. Zawsze miała wszystko pod kontrolą, nigdy nie spóźniała się z raportami, a jej lunchboxy wyglądały jak z katalogu IKEA. Wtedy myślałem: „To jest kobieta, z którą można budować przyszłość”. Nie wiedziałem jeszcze, że jej oszczędność to nie tylko cecha — to styl życia, który z czasem stanie się moim więzieniem.

Początkowo nawet mi imponowała. Gdy inni koledzy narzekali na kredyty i długi, my odkładaliśmy na wspólne konto. Wakacje? Tylko last minute, najlepiej w Polsce, bo taniej. Kino? Tylko w środy, bo wtedy bilety są tańsze. Restauracje? „Po co przepłacać, skoro mogę ugotować lepiej i zdrowiej?” — powtarzała Ella z dumą.

Ale z każdym rokiem jej podejście stawało się coraz bardziej radykalne. Zaczęło się od drobiazgów: wyłączanie światła w każdym pomieszczeniu, liczenie zużytych rolek papieru toaletowego, kupowanie najtańszych produktów spożywczych, nawet jeśli smakowały jak tektura. Potem przyszły większe wyrzeczenia: rezygnacja z wyjazdów do rodziny na święta („Za drogie bilety PKP!”), odmawianie sobie spotkań ze znajomymi („Kawa w kawiarni to rozbój w biały dzień!”).

— Ella, czy ty naprawdę musisz notować każdą złotówkę wydaną na zakupy? — zapytałem pewnego wieczoru, gdy zobaczyłem ją z zeszytem i kalkulatorem.

— Oczywiście! Dzięki temu wiemy, na co nas stać. Chcesz skończyć jak twoja siostra z kredytem na 30 lat? — odpowiedziała chłodno.

Moja siostra Marta rzeczywiście kupiła mieszkanie na kredyt. Ale przynajmniej żyje normalnie — pomyślałem wtedy, ale nie miałem odwagi tego powiedzieć. Zresztą każda próba rozmowy kończyła się kłótnią.

Najgorzej było podczas świąt Bożego Narodzenia. Moja mama zaprosiła nas do siebie do Lublina. Ella odmówiła: „Nie będziemy wydawać 400 zł na podróż i prezenty. Zrobimy sobie Wigilię tutaj, skromnie”. Siedzieliśmy więc we dwoje przy stole, jedząc pierogi z Biedronki i patrząc na siebie w milczeniu. Wtedy po raz pierwszy poczułem się samotny w naszym małżeństwie.

Z czasem zacząłem unikać domu. Po pracy zostawałem dłużej w biurze, czasem szedłem na piwo z kolegami. Kiedy wracałem późno, Ella patrzyła na mnie z wyrzutem:

— Wiesz ile kosztuje jedno piwo w barze? Za te pieniądze moglibyśmy kupić dwa kilo kaszy!

Zacząłem się zastanawiać, czy to ja jestem nienormalny, czy ona. Próbowałem rozmawiać z przyjaciółmi. Tomek powiedział:

— Stary, ona chyba przesadza. Może powinniście pogadać z kimś? Psycholog?

Ale Ella nie chciała słyszeć o terapii. „Nie będę płacić komuś za gadanie!” — rzuciła pogardliwie.

Najbardziej bolało mnie to, że nie planujemy przyszłości. O dzieciach rozmawialiśmy tylko raz:

— Ella, może już czas pomyśleć o rodzinie?

— A kto za to zapłaci? Przedszkole kosztuje majątek! Lepiej poczekać — ucięła temat.

Czułem się coraz bardziej osaczony. Zacząłem marzyć o spontanicznych wyjazdach, o kolacji w restauracji bez liczenia każdego grosza, o zwykłym życiu bez wiecznego strachu przed wydatkami.

Pewnego dnia nie wytrzymałem. Wróciłem do domu i zobaczyłem Ellę segregującą stare ubrania do sprzedaży na Vinted.

— Ella, czy ty naprawdę musisz wszystko sprzedawać? Czy nie możemy po prostu… żyć?

Spojrzała na mnie jak na dziecko:

— Robert, świat jest niepewny. Musimy być przygotowani na wszystko.

— Ale ja już nie chcę tak żyć! — krzyknąłem pierwszy raz od lat. — Nie chcę być więźniem twojej oszczędności!

Wybuchła płaczem. Po raz pierwszy zobaczyłem ją taką bezbronną.

— Boję się… — wyszeptała. — Boję się biedy, braku kontroli… Wszystko może się zawalić w jednej chwili.

Usiadłem obok niej i objąłem ją niepewnie.

— Ella, ja też się boję. Ale jeszcze bardziej boję się stracić ciebie przez te wszystkie wyrzeczenia.

Siedzieliśmy długo w ciszy. Wtedy zrozumiałem, że jej oszczędność to nie tylko cecha charakteru — to tarcza przed lękiem o przyszłość.

Od tamtej pory próbujemy znaleźć kompromis. Czasem pozwalam sobie na małe przyjemności bez tłumaczenia się. Ella powoli uczy się odpuszczać kontrolę. To trudne i wymaga pracy każdego dnia.

Często jednak zastanawiam się: gdzie kończy się zdrowa oszczędność, a zaczyna obsesja? Czy można być szczęśliwym w związku, gdzie pieniądze są ważniejsze niż emocje? Może wy też macie podobne doświadczenia?