„Oto twoja walizka i bilet w jedną stronę”: Jak powiedziałam „do widzenia” mojemu mężowi – historia z polskiego domu
– Znowu wracasz późno? – usłyszałam głos Marka, zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi. W korytarzu pachniało obiadem, który przygotowała moja córka, Zosia. Miała wtedy czternaście lat i coraz częściej przejmowała domowe obowiązki, bo ja pracowałam na dwa etaty. – Przepraszam, korki były straszne – odpowiedziałam cicho, zdejmując buty. Wiedziałam już, co mnie czeka: zimne spojrzenie, milczenie przy stole, a potem wieczorna kłótnia o to, że nie jestem „wystarczająco obecna”.
Marek był moim drugim mężem. Poznaliśmy się na szkoleniu w Warszawie – on informatyk, ja księgowa. Był czarujący, zabawny, wydawało się, że rozumie moje życie: rozwód, samotne macierzyństwo, walkę o każdy grosz. Przez pierwsze miesiące czułam się jak w bajce. Kwiaty bez okazji, wyjazdy nad jezioro, długie rozmowy do późna. Zosia polubiła go od razu – wtedy jeszcze.
Z czasem coś zaczęło się psuć. Najpierw drobne uwagi: „Twoja córka mogłaby być trochę grzeczniejsza”, „Nie powinnaś jej tak rozpieszczać”. Potem coraz częstsze spięcia o pieniądze – Marek zarabiał dobrze, ale uważał, że Zosia powinna mieć własne kieszonkowe z mojej pensji. – To nie jest moja odpowiedzialność – mówił. Bolało mnie to, ale tłumaczyłam sobie: nowa sytuacja, musi się przyzwyczaić.
Pewnego wieczoru wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Usłyszałam podniesione głosy z pokoju Zosi. – Nie jesteś moją matką! – krzyczała Zosia. – Ale jestem twoim ojczymem i masz mnie słuchać! – Marek był czerwony ze złości. Weszłam do środka i zobaczyłam łzy w oczach córki. – Co tu się dzieje? – zapytałam ostro. Marek spojrzał na mnie z wyrzutem: – Rozpuszczasz ją. Przez ciebie nie ma żadnych zasad.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, słuchając cichego szlochu Zosi za ścianą. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: czy to wszystko ma sens?
Następne tygodnie były pasmem cichych dni i wybuchów gniewu. Marek coraz częściej wychodził z kolegami, wracał późno i nie tłumaczył się z wydatków. Ja próbowałam łagodzić konflikty, tłumaczyć Zosi, że „ojczym się stara”, choć sama coraz mniej w to wierzyłam.
Wszystko pękło pewnego sobotniego popołudnia. Siedzieliśmy przy stole – ja, Marek i Zosia. Rozmawialiśmy o jej wyjeździe na obóz językowy. – Nie stać nas na takie fanaberie – rzucił Marek lodowatym tonem. – To nie jest fanaberia! – wybuchłam. – To szansa dla niej! Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy jak przeciwnicy na ringu. W końcu Marek wstał i wyszedł trzaskając drzwiami.
Po tej kłótni już nic nie było takie samo. Marek zaczął mnie unikać, spał na kanapie w salonie, a do Zosi nie odzywał się wcale. W pracy ledwo trzymałam się na nogach, w domu czułam się jak intruz.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej do domu i zobaczyłam walizkę Marka w przedpokoju. Obok leżała kartka: „Nie mogę tak żyć”. Przez chwilę poczułam ulgę – ale zaraz potem przyszła fala żalu i strachu. Co dalej? Jak poradzę sobie sama?
Wieczorem Marek wrócił po rzeczy. Stałam w drzwiach kuchni i patrzyłam, jak pakuje ubrania do walizki. – Naprawdę chcesz to tak zakończyć? – zapytałam cicho. Spojrzał na mnie bez emocji: – Ty już dawno wybrałaś. Wybrałaś ją.
Zamknęłam oczy i poczułam łzy spływające po policzkach. Tak, wybrałam Zosię. Wybrałam siebie.
Dziś mijają dwa lata od tamtego dnia. Zosia zdała maturę i dostała się na wymarzone studia w Krakowie. Ja nauczyłam się żyć sama, choć czasem nocą ogarnia mnie pustka i żal po niespełnionych marzeniach o szczęśliwej rodzinie.
Często pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy można było uratować tę miłość bez poświęcania własnego dziecka? A może czasem trzeba po prostu powiedzieć „dość” i wybrać siebie?
Czy Wy też kiedyś musieliście wybierać między miłością a rodziną? Jak poradziliście sobie z takim wyborem?