Zniknięcie Pawła: Rok ciszy, jedna pocztówka i pytania bez odpowiedzi

— I co, znowu będziesz udawać, że nic się nie stało? — krzyknęłam, czując jak głos mi się łamie. Paweł stał w przedpokoju, już z kurtką na ramieniu, z tym swoim chłodnym spojrzeniem, które zawsze mnie raniło bardziej niż słowa. — Idę się przewietrzyć — rzucił przez zaciśnięte zęby i trzasnął drzwiami tak mocno, że aż obrazek z Matką Boską spadł ze ściany. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to ostatni raz, kiedy go widzę.

Tamtego wieczoru czekałam jak zawsze. Najpierw zła, potem coraz bardziej niespokojna. Po godzinie zaczęłam dzwonić. Po dwóch — pisać wiadomości. „Odezwij się, proszę.” „Gdzie jesteś?” „Nie rób mi tego.” Cisza. Rano znalazłam w szafie brak dwóch koszul, kilku T-shirtów i jego ulubionych trampek. Portfel też zniknął. Zrozumiałam, że nie wyszedł się przewietrzyć. On uciekł.

Przez pierwsze dni żyłam jak w amoku. Dzwoniłam do jego matki, do brata, do kolegów z pracy. Nikt nic nie wiedział. Policja przyjęła zgłoszenie, ale patrzyli na mnie jak na wariatkę — dorosły facet, miał prawo odejść. „Może potrzebował czasu dla siebie?” — zapytała policjantka z ironicznym uśmiechem. Chciałam ją uderzyć.

Minął tydzień. Potem miesiąc. Ludzie zaczęli szeptać za moimi plecami. „Pewnie miał kogoś na boku.” „Może go zamęczyła?” Mama przychodziła codziennie, gotowała rosół i powtarzała: „On wróci, zobaczysz.” Ale ja już wiedziałam, że nie wróci.

Najgorsze były wieczory. Siadałam na kanapie i patrzyłam na drzwi, jakby miały się zaraz otworzyć. W głowie odtwarzałam naszą ostatnią kłótnię: o rachunki, o jego pracę, o to, że nie mamy dzieci, bo on ciągle nie jest gotowy. „Może to moja wina? Może za dużo wymagałam?” — pytałam siebie w kółko.

Po pół roku zaczęłam powoli godzić się z myślą, że jestem sama. Zmieniłam fryzurę, zapisałam się na jogę, wróciłam do pracy na cały etat. Ludzie mówili: „Dobrze wyglądasz!” Nie wiedzieli, że każdej nocy płaczę w poduszkę.

Aż pewnego dnia, dokładnie rok po jego zniknięciu, znalazłam w skrzynce pocztówkę z Grecji. Na odwrocie tylko jedno zdanie: „Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa.” Rozpoznałam jego pismo od razu. Poczułam jakby ktoś mnie uderzył w brzuch.

Przez kilka dni chodziłam jak otępiała. Próbowałam wyobrazić sobie Pawła na tle błękitnego morza, z drinkiem w ręku i uśmiechem na twarzy. Czy naprawdę był tam szczęśliwy? Czy myślał o mnie choć przez chwilę?

Mama była wściekła: — Jak on mógł ci to zrobić? Po prostu wyjechać i zostawić cię bez słowa?!

— Może to ja go do tego doprowadziłam — szepnęłam.

— Nie mów tak! To tchórzostwo! — krzyczała.

Ale ja czułam się winna. Przypominałam sobie wszystkie nasze kłótnie: o pieniądze, o teściową, o moje pretensje i jego milczenie. Może naprawdę go przygniotłam?

Zaczęły się plotki: „Podobno widzieli go w Atenach z jakąś kobietą.” „Może ma nowe życie?” Każda taka informacja bolała jak nóż w serce.

W pracy szefowa patrzyła na mnie ze współczuciem: — Może powinnaś wziąć urlop?

— Nie mogę — odpowiedziałam twardo. — Muszę mieć coś do roboty.

Wieczorami pisałam do niego maile, których nigdy nie wysyłałam:

„Paweł, czy naprawdę już mnie nie kochasz? Czy to wszystko było dla ciebie tylko ciężarem?”

Czasem wyobrażałam sobie, że wraca. Że tłumaczy się: „Musiałem odejść, bo dusiłem się tutaj.” Ale potem przypominałam sobie jego twarz podczas ostatniej kłótni — zmęczoną, obojętną.

Po roku od pocztówki postanowiłam spakować jego rzeczy do kartonów. Każda koszula pachniała jeszcze jego perfumami. Znalazłam list od niego sprzed lat: „Obiecuję ci, że nigdy cię nie zostawię.” Rozpłakałam się jak dziecko.

Rodzina naciskała: — Musisz zacząć nowe życie! Poznaj kogoś! Ale ja nie potrafiłam zaufać nikomu.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jego matka:

— Dostałam od niego SMS-a. Napisał tylko: „Nie martw się o mnie.” I tyle.

— Myślisz, że wróci?

— Nie wiem… Ale musisz żyć dalej.

Czasem myślę o tym wszystkim jak o złym śnie. O tym, jak łatwo można stracić grunt pod nogami przez jedno trzaśnięcie drzwiami. O tym, ile pytań zostaje bez odpowiedzi.

Czy można wybaczyć komuś taką ucieczkę? Czy da się jeszcze kiedyś zaufać drugiemu człowiekowi? A może to ja powinnam była wcześniej odejść?

Czasem patrzę na tę pocztówkę i pytam siebie: czy naprawdę jestem szczęśliwa? Czy ktoś z was potrafiłby żyć dalej po czymś takim?