Kiedy życie stawia na głowie: Jak nauczyłem się czesać żonę, gdy świat nam się zawalił
— Nie dam rady, Piotrze… — wyszeptała Ania, a jej głos drżał jak cienka nitka. Stałem w drzwiach naszej łazienki, patrząc na nią bezradnie. Siedziała na taborecie, z opuszczonymi ramionami, a jej długie, kasztanowe włosy opadały bezładnie na ramiona. Zawsze była dumna ze swojej fryzury – codziennie rano spędzała przy lustrze kilkanaście minut, układając je w perfekcyjny warkocz albo delikatny kok. Teraz patrzyła na szczotkę jak na narzędzie tortur.
— Kochanie, pomogę ci — powiedziałem, choć sam nie wierzyłem w swoje słowa. Przecież nigdy nie czesałem nawet własnych włosów dłużej niż kilka sekund. Ale widok łez w jej oczach był nie do zniesienia.
To wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej. Ania wróciła z pracy z dziwnym bólem w nogach. Myśleliśmy, że to tylko zmęczenie. Potem przyszły kolejne objawy: drętwienie, trudności z chodzeniem, aż w końcu diagnoza – stwardnienie rozsiane. Lekarz mówił coś o remisjach i nawrotach, ale ja słyszałem tylko szum w uszach i widziałem przerażenie w oczach Ani.
Początkowo próbowała być dzielna. Udawała, że wszystko jest po staremu. Ale choroba postępowała szybciej niż ktokolwiek się spodziewał. Z dnia na dzień coraz trudniej było jej się poruszać, aż w końcu musiała zrezygnować z pracy w bibliotece. Nasz świat się skurczył – do mieszkania na warszawskim Ursynowie i kilku wizyt lekarskich miesięcznie.
Najgorsze były poranki. Ania zawsze lubiła być zadbana. Nawet kiedy nie miała siły wyjść z domu, chciała wyglądać dobrze – dla siebie, dla mnie. Ale pewnego dnia po prostu się poddała.
— Nie chcę już patrzeć w lustro — powiedziała cicho. — Nie poznaję tej osoby.
Wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że jeśli nie pomogę jej odzyskać choć odrobiny dawnej siebie, stracimy wszystko.
Pierwszy raz chwyciłem szczotkę z takim skupieniem, jakbym miał rozbroić bombę. Ania patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
— Piotr, ty nawet nie wiesz, jak się robi kucyk…
— To mnie naucz — odpowiedziałem i uśmiechnąłem się niepewnie.
Zaczęliśmy od podstaw. Pokazała mi, jak rozczesywać włosy od końcówek, żeby nie szarpać. Jak dzielić je na pasma do warkocza. Jak zakręcać gumkę tak, żeby nie bolało. Każda próba kończyła się śmiechem albo łzami – czasem jednocześnie.
— Wyglądam jakby mnie pies uczesał — żartowała Ania po mojej pierwszej próbie koka.
— Ale za to masz najpiękniejszego psa w okolicy — odpowiadałem i całowałem ją w czoło.
Z czasem było coraz lepiej. Oglądałem tutoriale na YouTube, pytałem koleżanek z pracy o rady (co wywoływało salwy śmiechu na open space’ie). Kupiłem nawet specjalne szczotki i spinki przez internet.
Ale to nie fryzury były najważniejsze. Najważniejsze było to, że każdego ranka mieliśmy swój rytuał – kilka minut tylko dla siebie. W tych chwilach Ania znów była tą samą kobietą, którą poznałem dziesięć lat temu na juwenaliach w Krakowie.
Nie wszyscy rozumieli nasze wybory. Moja matka powtarzała:
— Piotrek, musisz myśleć o sobie! Nie możesz całego życia poświęcić Ani!
A ja patrzyłem na nią i widziałem tylko strach – strach przed tym, że jej syn też kiedyś się rozsypie.
Brat mówił:
— Może powinieneś ją oddać do ośrodka? Tam mają specjalistów…
Ale ja wiedziałem jedno: dopóki Ania chce być ze mną w domu, będę walczył o każdy wspólny dzień.
Były dni lepsze i gorsze. Czasem Ania miała siłę żartować:
— Jak tak dalej pójdzie, otworzymy salon fryzjerski dla facetów bez talentu!
Innym razem płakała godzinami:
— Przepraszam, że ci to robię…
Wtedy przytulałem ją mocno i powtarzałem:
— To nie ty mi to robisz. To życie. Ale jesteśmy w tym razem.
Najtrudniejsze były chwile samotności – kiedy wychodziłem do pracy i zostawiałem ją samą z myślami. Bałem się wracać do domu i znaleźć ją jeszcze bardziej przygaszoną. Ale zawsze czekała na mnie z uśmiechem – nawet jeśli był wymuszony.
Z czasem nauczyliśmy się żyć inaczej. Przewartościowaliśmy wszystko: znajomych, marzenia, plany na przyszłość. Zamiast wakacji za granicą – wspólne oglądanie starych filmów na kanapie. Zamiast wielkich imprez – wieczory przy herbacie i rozmowy do późna.
Czasem myślę o tym wszystkim i zastanawiam się: czy gdyby role się odwróciły, Ania zrobiłaby to samo dla mnie? Wiem, że tak. Bo miłość to nie tylko wielkie słowa i gesty – to codzienna walka o siebie nawzajem.
Dziś już nie boję się szczotki ani gumki do włosów. Bo wiem, że każda fryzura to mały krok do odzyskania Ani – tej prawdziwej, uśmiechniętej dziewczyny sprzed lat.
A wy? Czy potrafilibyście nauczyć się czegoś zupełnie nowego dla ukochanej osoby? Ile jesteśmy w stanie poświęcić dla tych, których kochamy naprawdę?