Cień na skraju wioski – historia Joanny z domu na końcu świata
Wszystko zaczęło się od krzyku. Nie mojego – choć potem i ja krzyczałam, ile sił w płucach. To była noc, kiedy pierwszy raz przekroczyłam próg starego domu na końcu wsi. Wiało przez rozbite okna, podłoga skrzypiała pod stopami, a w powietrzu czuć było wilgoć i zapomnienie. Wtedy usłyszałam ten krzyk – kobieta z sąsiedztwa, pani Helena, zobaczyła światło w oknie i pobiegła po sołtysa. „Złodzieje! Albo gorzej!” – wrzeszczała na całą wieś.
Nie spałam tej nocy. Siedziałam na zimnej podłodze, trzymając w ręku klucz od domu, który dostałam po śmierci ciotki Stefanii. Nikt nie wiedział, że jestem jej krewną – nikt nie wiedział o mnie nic. Joanna Nowicka, trzydzieści dwa lata, rozwódka z Warszawy, która uciekła przed własnym życiem. Ale dla nich byłam tylko obcą.
Rano przyszli. Sołtys, dzielnicowy, kilku sąsiadów. „Pani tu czego?” – zapytał sołtys, patrząc na mnie spod krzaczastych brwi. Pokazałam dokumenty, testament ciotki. Dzielnicowy kiwnął głową: „Wszystko się zgadza”. Ale ludzie patrzyli na mnie jak na intruza.
Przez pierwsze tygodnie żyłam jak cień. Chodziłam do sklepu w sąsiedniej wsi, bo tutaj nikt nie chciał mi sprzedać nawet chleba. Dzieci rzucały kamieniami w mój płot. Ktoś napisał kredą na bramie: „Wynoś się!”. Wieczorami płakałam w kuchni, patrząc na zdjęcie syna – Michała – który został z ojcem w Warszawie.
Pewnego dnia usłyszałam rozmowę pod oknem:
– Mówię ci, ona coś ukrywa – szepnęła pani Helena do sąsiadki.
– Może uciekła przed kimś? Albo przed czymś… – odpowiedziała druga.
Nie miałam siły tłumaczyć się komukolwiek. Zaczęłam remontować dom własnymi rękami. Malowałam ściany, łatałam dach, sadziłam warzywa w ogródku. Praca koiła ból po rozwodzie i tęsknotę za synem. Ale plotki narastały.
Któregoś dnia przyszedł do mnie młody chłopak – Bartek, syn sąsiadów z naprzeciwka. Stał długo pod furtką, aż w końcu zapukał nieśmiało.
– Dzień dobry… Mama mówiła, że może pani potrzebuje pomocy przy dachu?
– Sama sobie poradzę – odburknęłam.
– Ale ja się znam… Tata był cieślą.
Patrzyłam na niego chwilę. Był uparty jak osioł i miał dobre oczy. Pozwoliłam mu wejść. Pracowaliśmy razem przez kilka dni. Bartek opowiadał mi o swoim życiu: ojciec pił, matka harowała w sklepie, on sam chciał uciec do miasta.
– Po co pani tu przyjechała? – zapytał któregoś wieczoru.
– Bo nie miałam już dokąd pójść – odpowiedziałam szczerze.
Z czasem Bartek stał się moim jedynym sprzymierzeńcem. Ludzie zaczęli patrzeć na mnie mniej podejrzliwie, choć plotki nie ucichły. „Miastowa uwiodła młodego” – szeptano za moimi plecami.
Najgorsze przyszło zimą. Zabrakło mi opału, a piec ledwo zipał. Pewnej nocy obudził mnie dym – komin się zatkał. Wybiegłam na dwór w samej piżamie i zobaczyłam ogień na strychu. Krzyczałam o pomoc, ale nikt nie przyszedł. Sama gasiłam pożar wiadrem wody, aż padłam z wycieńczenia.
Rano znalazłam pod drzwiami kartkę: „To kara za to, że zabrałaś Bartka”.
Bartek przyszedł tego dnia z podbitym okiem.
– Mama mnie pobiła… Powiedziała, że jestem zdrajcą.
– Przepraszam… To przeze mnie.
– Nie! To przez nich… Oni nigdy mnie nie rozumieli.
Przygarnęłam Bartka na kilka dni do siebie. Gotowałam mu obiady, słuchałam jego zwierzeń. Był dla mnie jak syn, którego straciłam przez własne błędy.
Wiosną zadzwonił Michał.
– Mamo… Tata chce wyjechać do Niemiec. Ja nie chcę jechać! Mogę przyjechać do ciebie?
Serce mi stanęło.
– Oczywiście! Przyjedź jak najszybciej!
Michał przyjechał tydzień później – wystraszony, zamknięty w sobie chłopak z miasta nagle wrzucony w wiejską rzeczywistość. Ludzie patrzyli na niego jak na dziwadło. Bartek próbował go przekonać do wspólnej pracy w ogrodzie:
– Chodź, pokażę ci jak się sadzi ziemniaki!
Michał tylko wzruszył ramionami:
– Po co? I tak tu długo nie zostanę…
Wieczorami słyszałam ich kłótnie:
– Ty nic nie rozumiesz! – krzyczał Michał.
– A ty myślisz, że wszystko ci się należy! – odcinał się Bartek.
Czułam się rozdarta między nimi jak między dwoma światami: starym życiem i nowym początkiem.
Któregoś dnia przyszła do mnie matka Bartka – pani Irena.
– Proszę oddać mi syna! On tu nie należy!
– Pani Ireno… On jest dorosły…
– To pani go zepsuła! Zawsze był grzeczny!
Wybiegła trzaskając drzwiami. Wieczorem ktoś wrzucił kamień przez okno z kartką: „Wynoś się z naszej wsi!”.
Byłam bliska załamania. Michał zamknął się w pokoju i płakał po nocach. Bartek coraz częściej znikał na całe dnie.
Pewnej nocy usłyszałam hałas za domem. Wyszłam z latarką i zobaczyłam Bartka skulonego pod ścianą stodoły.
– Co się stało?
– Ojciec… Przyszedł pijany… Powiedział, że mnie zabije jeśli jeszcze raz tu przyjdę…
Przytuliłam go mocno.
– Już dobrze… Jesteś bezpieczny tutaj.
Ale nie byłam pewna czy to prawda.
Następnego dnia sołtys przyszedł z dzielnicowym:
– Pani Joanno… Ludzie się skarżą… Może lepiej by było gdyby pani wróciła do miasta?
Patrzyłam im prosto w oczy:
– Nie mam dokąd wracać.
Zaczęli grozić opieką społeczną – że dom zaniedbany, że dziecko (Michał) nie chodzi do szkoły (były ferie), że „dziwne rzeczy” dzieją się u mnie nocami.
Wtedy pierwszy raz poczułam prawdziwą złość:
– Macie odwagę przyjść do kobiety samotnej i ją zastraszać? Gdzie byliście kiedy palił mi się dom? Gdzie byliście kiedy Bartek płakał pod moją stodołą?
Sołtys spuścił wzrok:
– Ludzie gadają…
– Niech gadają! Ja zostaję!
Od tego dnia zaczęła się wojna nerwów. Codziennie ktoś rzucał coś przez płot: zgniłe jajko, śmieci, czasem list z pogróżkami. Michał coraz bardziej zamykał się w sobie. Bartek próbował go pocieszać:
– Oni są głupi… Kiedyś stąd ucieknę…
W końcu przyszedł list z Warszawy: były mąż żąda odebrania mi praw rodzicielskich ze względu na „nieodpowiednie warunki” życia syna.
Załamałam się. Przez kilka dni nie wychodziłam z łóżka. Bartek gotował obiady, Michał siedział przy komputerze i grał bez przerwy.
Któregoś wieczoru usiadłam przy stole z synem:
– Michaś… Przepraszam cię za wszystko…
Podniósł głowę:
– Mamo… Ja chcę tylko żebyśmy byli razem…
Przytuliłam go mocno i płakałam długo.
Bartek postanowił wyjechać do miasta za pracą:
– Muszę spróbować czegoś innego… Tu już nic mnie nie trzyma…
Pożegnaliśmy się jak rodzina – choć nigdy nią nie byliśmy naprawdę.
Zostałyśmy z Michałem same. Z czasem ludzie przestali rzucać kamieniami – może im się znudziło? Może zobaczyli, że jestem uparta?
Po roku Michał wrócił do ojca – tęsknił za kolegami, za normalnością miasta. Zostałam sama w domu na końcu świata.
Czasem myślę: czy warto było walczyć o miejsce, które nigdy nie było moje? Czy można być szczęśliwym tam, gdzie wszyscy widzą w tobie tylko obcego?
Może szczęście to tylko chwile – te przy stole z synem, te gdy Bartek śmiał się ze mną przy pracy? Czy wy też czasem czujecie się obcy we własnym życiu?