Dwa razy złamane serce: Jak mogłam zaufać własnej matce?
– Mamo, gdzie są chłopcy? – krzyknęłam, wbiegając do mieszkania. W powietrzu unosił się zapach przypalonego mleka, a w kuchni panował chaos. Moja mama stała przy zlewie, trzęsącymi się rękami myła talerze. Nie spojrzała na mnie.
– Są w pokoju – odpowiedziała cicho, ale jej głos był inny niż zwykle. Przeszłam przez korytarz, serce waliło mi jak młotem. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam tylko puste łóżeczka. Zamarłam.
To był początek końca mojego świata.
Mam na imię Lucyna. Mam trzydzieści dwa lata i jeszcze rok temu byłam matką dwóch cudownych chłopców: Michała i Jasia. Mój mąż, Tomek, pracował za granicą – wyjechał do Niemiec, żebyśmy mogli spłacić kredyt na mieszkanie w bloku na warszawskim Ursynowie. Ja pracowałam w szkole jako nauczycielka polskiego. Kiedy nie mogłam pogodzić wszystkiego – pracy, dzieci, domu – mama zaproponowała pomoc. „Przyprowadzaj ich do mnie po szkole, Lucynko. Przecież wiesz, że ich kocham jak własne oczy” – mówiła.
Pierwszy raz zostawiłam chłopców u mamy na noc w listopadzie. Byłam wykończona po wywiadówce i musiałam przygotować sprawdziany. Rano zadzwoniła do mnie sąsiadka mamy: „Lucynka, przyjedź szybko. Coś się stało z Michałkiem”.
Michałek miał wtedy cztery lata. Zmarł w drodze do szpitala. Lekarze powiedzieli: zatrucie lekami nasennymi. Mama tłumaczyła się: „To musiał być przypadek! Może pomylił syropy? Przecież nigdy bym…”. Wierzyłam jej. Chciałam wierzyć. Policja uznała to za nieszczęśliwy wypadek.
Po pogrzebie nie mogłam patrzeć na mamę, ale nie miałam nikogo innego. Tomek wrócił tylko na kilka dni – musiał zarabiać dalej. Ja musiałam żyć dla Jasia. Mama płakała razem ze mną, tuliła mnie i powtarzała: „Musisz być silna dla niego”.
Minęło kilka miesięcy. Jaś miał wtedy dwa lata i był moim całym światem. Bałam się zostawiać go z kimkolwiek, ale kiedy zachorowałam na grypę i miałam wysoką gorączkę, mama nalegała: „Przywiozę mu rosołek, zajmę się nim przez noc”.
Rano obudził mnie dzwonek do drzwi. Policja. „Pani syn nie żyje” – usłyszałam i świat zawirował mi przed oczami.
Tym razem lekarze nie mieli wątpliwości: Jaś został uduszony poduszką. Mama twierdziła, że to musiał być wypadek – „Może się przekręcił we śnie? Może coś mu się przyśniło?” – ale śledczy byli bezlitośni.
Zabrali ją do aresztu. Ja zostałam sama w pustym mieszkaniu, z dwoma pluszowymi misiami i stertą dziecięcych ubranek, których nie miałam siły schować.
Przez tygodnie nie wychodziłam z domu. Sąsiedzi szeptali za moimi plecami: „To ta, co straciła dwoje dzieci…”. Tomek wrócił na pogrzeb Jasia, ale nie potrafił ze mną rozmawiać. „Jak mogłaś jej zaufać po tym wszystkim?” – rzucił mi w twarz i wyprowadził się do matki.
Zostałam sama z pytaniami bez odpowiedzi.
W sądzie siedziałam naprzeciwko mamy. Miała na sobie szary sweter i patrzyła na mnie pustym wzrokiem. Sędzia zadawał pytania, prokurator czytał raporty biegłych. „Czy była pani świadoma swoich czynów? Czy brała pani leki psychotropowe? Czy kiedykolwiek czuła pani złość wobec wnuków?” Mama milczała albo płakała.
W przerwie podeszła do mnie jej adwokatka: „Lucyno, twoja mama była leczona psychiatrycznie przez lata. Ukrywała to przed tobą”.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce drugi raz.
Przypomniały mi się wszystkie te chwile z dzieciństwa, kiedy mama znikała na kilka dni, a potem wracała blada i zmęczona. Tłumaczyła: „Byłam u cioci w Radomiu” albo „Miałam migrenę”. Tata nigdy o tym nie mówił – zmarł na raka, kiedy miałam siedemnaście lat.
Zaczęłam układać puzzle z przeszłości: jej nagłe zmiany nastroju, wybuchy płaczu bez powodu, zamykanie się w pokoju na całe dnie… Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to coś poważniejszego niż zwykłe zmęczenie czy depresja po śmierci taty.
W sądzie zeznawali sąsiedzi: „Była dobrą babcią”, „Często widziałam ją z chłopcami na placu zabaw”. Ale potem pojawiły się głosy: „Czasem mówiła do siebie pod nosem”, „Raz widziałam ją płaczącą na klatce schodowej”.
Nie wiem, co było prawdą, a co tylko plotką.
Tomek przestał odbierać moje telefony. Moja teściowa napisała mi SMS-a: „Nie chcemy mieć z tobą kontaktu”. W pracy poproszono mnie o urlop bezpłatny – rodzice uczniów bali się o swoje dzieci.
Każdego dnia budzę się z pytaniem: jak mogłam tego nie zauważyć? Jak mogłam powierzyć swoje dzieci komuś, kogo tak naprawdę nie znałam?
Czasem śni mi się Michałek i Jaś – biegną do mnie przez łąkę pełną maków i wołają: „Mamusiu!” Budzę się wtedy z krzykiem i przez chwilę wierzę, że to wszystko był tylko koszmar.
Ale to nie jest koszmar – to moje życie.
Dziś czekam na wyrok sądu i nie wiem już, czy chcę znać prawdę o mamie. Czy mogę jej wybaczyć? Czy kiedykolwiek wybaczę sobie?
Czy można jeszcze zaufać komukolwiek po czymś takim? Czy rodzina naprawdę zawsze jest najważniejsza?