Dwanaście lat oddania, jedna rozmowa – i wszystko runęło. Historia opieki nad babcią, która złamała mi serce
Wszystko zaczęło się i skończyło w tej samej kuchni, pachnącej zupą ogórkową i starym, cichym smutkiem. Siedziałam przy stole, dłonie drżały mi tak, że herbata rozlewała się na spodek. Babcia spojrzała na mnie spod zmarszczonych brwi – jej oczy były jak dwa szare jeziora, w których przez lata topiłam swoje żale i radości. Nazywam się Marta Kulesza i przez dwanaście lat byłam dla babci Jadwigi wszystkim. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Kiedy miałam dwadzieścia dwa lata, mama wyjechała do Niemiec za pracą. Ojciec już dawno zniknął z naszego życia, a młodszy brat, Paweł, był wtedy jeszcze w liceum. Zostałam z babcią w dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. To ona nauczyła mnie gotować, prasować koszule i nie płakać przy ludziach. „Pamiętaj, Martuś, życie to nie bajka, ale zawsze możesz być dobra” – powtarzała. I byłam. Przynajmniej próbowałam.
Przez dwanaście lat codziennie po pracy biegłam do babci. Zakupy, apteka, lekarze, sprzątanie, gotowanie. Kiedy zachorowała na cukrzycę, nauczyłam się robić jej zastrzyki. Gdy nie mogła już chodzić po schodach, nosiłam ją na plecach na parter. Często nie miałam siły wracać do siebie – zostawałam na rozkładanej kanapie, słuchając jej opowieści o wojnie i młodości w Wilnie. „Jesteś moją córką bardziej niż twoja matka” – mówiła czasem cicho, kiedy myślała, że śpię.
Mama dzwoniła raz w tygodniu. „Jak tam u was? Jadwiga zdrowa?” – pytała mechanicznie. Przesyłała pieniądze na leki i czynsz, ale nigdy nie przyjeżdżała. „Nie mogę zostawić pracy, Marta. Wiesz, jak jest” – tłumaczyła się zawsze tak samo. Paweł wyprowadził się do dziewczyny na Ursynów i pojawiał się tylko na święta. Zostałyśmy we dwie.
Wyszłam za mąż za Michała – spokojnego informatyka z Pragi Południe. Urodziła się nasza córka, Zosia. Michał był wyrozumiały, ale coraz częściej widziałam w jego oczach zmęczenie: „Marta, nie możesz ciągle być tam zamiast tu? Zosia cię potrzebuje” – mówił wieczorami. Tłumaczyłam mu: „Babcia mnie wychowała. Nie mogę jej zostawić”. On milczał.
Z czasem zaczęły się kłótnie. „Twoja matka żyje jak królowa za granicą, a ty harujesz za nią!” – krzyczał raz po raz Michał. „To nie jest sprawiedliwe!”. Ale ja nie umiałam inaczej.
Babcia coraz bardziej słabła. Czasem nie poznawała mnie rano. Raz zadzwoniła sąsiadka z dołu: „Pani Marta, pani babcia chodzi po klatce schodowej w samej koszuli nocnej”. Zostawiałam wszystko i biegłam ratować sytuację.
W pracy zaczęli patrzeć na mnie krzywo – spóźnienia, urlopy na żądanie, wieczne telefony od lekarzy. W końcu dostałam wypowiedzenie. Michał był wściekły: „I co teraz? Z czego będziemy żyć?” – rzucił mi w twarz.
Oszczędności topniały z każdym tygodniem. Zosia rosła, potrzebowała nowych butów, podręczników, korepetycji z angielskiego. Michał coraz częściej wracał późno do domu i coraz rzadziej się odzywał.
Pewnego sobotniego popołudnia zebrałam się na odwagę. Babcia siedziała przy stole i układała pasjansa z pożółkłych kart. Usiadłam naprzeciwko niej i powiedziałam:
– Babciu… muszę cię o coś poprosić.
Podniosła wzrok znad kart.
– Co się stało?
– Wiesz… przez te wszystkie lata byłam przy tobie… I nigdy o nic nie prosiłam… Ale teraz… Może mogłabyś przepisać mieszkanie na mnie? Nie teraz – po prostu… żebym miała pewność, że Zosia będzie miała gdzie mieszkać…
Babcia długo milczała. W końcu powiedziała twardo:
– Nie mogę tego zrobić.
– Dlaczego?
– Bo mieszkanie należy się twojej matce. Tak zawsze było ustalone.
– Ale mama nawet tu nie przyjeżdża! Nawet nie wie, jak wygląda twoje życie!
– To nie ma znaczenia. Ty jesteś wnuczką.
– Ale to ja się tobą opiekuję! To ja ci podaję leki, gotuję obiady, sprzątam po nocnych wymiotach!
Babcia spojrzała na mnie chłodno:
– Robisz to z obowiązku czy z miłości?
Zatkało mnie.
– Z miłości… Ale czy to znaczy, że nic mi się nie należy?
– Miłość to nie transakcja – powiedziała cicho.
Wybiegłam z mieszkania ze łzami w oczach.
Przez kolejne dni nie odbierałam od niej telefonów. Michał próbował mnie pocieszać:
– Może ona po prostu boi się konfliktu z twoją matką? Może nie chce wojny w rodzinie?
Ale ja czułam tylko pustkę i żal.
Po tygodniu zadzwoniła mama z Niemiec:
– Słyszałam od babci, że chciałaś jej zabrać mieszkanie? Jak możesz być taka niewdzięczna?!
– Niewdzięczna?! – krzyknęłam do słuchawki – To ja tu siedzę po nocach przy jej łóżku! Ty nawet nie wiesz, jak wygląda jej życie!
– To nie twoja sprawa! Mieszkanie jest moje i koniec!
Rozłączyłam się i rozpłakałam.
Paweł zadzwonił wieczorem:
– Marta… mama jest wściekła. Babcia płacze cały dzień. Co ty narobiłaś?
– Ja?! Ja tylko chciałam mieć pewność, że moja córka nie skończy pod mostem!
– Wszyscy mamy swoje problemy…
Wszyscy mają swoje problemy… Tylko moje nikogo nie obchodzą.
Michał coraz częściej spał na kanapie w salonie. Zosia patrzyła na mnie wielkimi oczami:
– Mamo… czemu płaczesz?
Nie umiałam jej odpowiedzieć.
Po miesiącu babcia trafiła do szpitala po udarze. Zadzwoniła do mnie sąsiadka:
– Pani Marta… babcia pyta o panią cały czas…
Pojechałam tam z duszą na ramieniu.
Babcia leżała blada jak prześcieradło.
– Martuś… przepraszam…
Usiadłam przy niej i ścisnęłam jej dłoń:
– Ja też przepraszam…
Płakałyśmy obie długo.
Babcia zmarła trzy tygodnie później.
Mieszkanie odziedziczyła mama – sprzedała je pół roku później i kupiła sobie dom pod Monachium.
Ja zostałam z Michałem i Zosią w wynajmowanej kawalerce na Targówku.
Czasem budzę się w nocy i słyszę głos babci: „Miłość to nie transakcja”.
Ale czy naprawdę? Czy naprawdę nic mi się nie należało?
Czy rodzina to tylko krew i papierki u notariusza?
A może wdzięczność powinna mieć twarz tego, kto był naprawdę blisko?
Czy wy też kiedyś poczuliście się zdradzeni przez własną rodzinę? Czy można przebaczyć taki ból?