Gorzka jesień życia: Historia Jana Kowalskiego i rodziny, która rozpadła się przez miłość

– Tato, jak mogłeś? – głos mojej córki Ewy drżał od gniewu i rozczarowania. Stała w progu mojego mieszkania, zaciśnięte pięści i łzy w oczach. Za nią, na klatce schodowej, słyszałem szept innych członków rodziny. Wszyscy przyszli, żeby mnie osądzić.

Jeszcze kilka miesięcy temu byłem dla nich kimś innym. Jan Kowalski – dziadek, ojciec, głowa rodziny. Po śmierci mojej Marii czułem się pusty jak nigdy dotąd. Czterdzieści dwa lata razem – to nie jest coś, co można po prostu zapomnieć. Każdego ranka budziłem się z myślą, że jej już nie ma, a dom był cichy jak nigdy wcześniej.

To wtedy pojawiła się Zofia. Moja sąsiadka z parteru, wdowa od kilku lat. Przynosiła mi czasem świeże bułki, zapraszała na herbatę. Rozmawialiśmy o wszystkim – o dawnych czasach, o dzieciach, o samotności. Z początku myślałem, że to tylko przyjaźń. Ale z każdym dniem czułem, jak wraca do mnie życie. Zofia była ciepła, uśmiechnięta, rozumiała mnie bez słów.

Pewnego wieczoru zapytała: – Janie, czy nie boisz się być znowu szczęśliwy?

Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Przez chwilę milczałem, patrząc na jej dłonie splecione na stole. – Boję się – odpowiedziałem szczerze. – Ale chyba bardziej boję się samotności.

Nie wiem kiedy dokładnie podjąłem decyzję. Może wtedy, gdy pierwszy raz poczułem jej dłoń w swojej. Może wtedy, gdy po raz pierwszy od śmierci Marii zaśmiałem się naprawdę szczerze. Oświadczyłem się Zofii w jej kuchni, przy kubku gorącej herbaty i cieście drożdżowym. Powiedziała „tak” bez wahania.

Myślałem naiwnie, że rodzina zrozumie. Że ucieszą się, widząc mnie znowu szczęśliwego. Myliłem się.

– To zdrada! – krzyczał mój syn Marek podczas rodzinnego obiadu. – Mama nie minęła jeszcze rok temu! Jak możesz tak szybko zapomnieć?

– Nie zapomniałem! – próbowałem tłumaczyć. – Kocham waszą matkę do dziś. Ale życie toczy się dalej…

– Dla ciebie może – syknęła Ewa. – Dla nas to koniec rodziny.

Od tego dnia wszystko się zmieniło. Przestali dzwonić. Przestali odwiedzać. Nawet wnuki przestały przychodzić na niedzielne obiady. W święta siedzieliśmy z Zofią sami przy stole, patrząc na puste krzesła.

Z początku próbowałem walczyć o kontakt. Pisałem listy, dzwoniłem, zostawiałem wiadomości na automatycznej sekretarce. Bez odpowiedzi.

Zofia mówiła: – Daj im czas, Janie. Oni muszą to przeżyć po swojemu.

Ale czas mijał, a oni tylko oddalali się coraz bardziej.

Pewnego dnia spotkałem Marka na rynku. Przeszedł obok mnie bez słowa, nawet nie spojrzał w moją stronę. Poczułem wtedy coś, czego nie życzyłbym najgorszemu wrogowi – byłem dla własnego syna nikim.

Wieczorami siedziałem z Zofią na balkonie i patrzyliśmy na światła miasta. Rozmawialiśmy o dawnych czasach, o tym jak to jest być starym w Polsce – kiedy dzieci mają własne życie i nie chcą już słuchać twoich rad.

– Myślisz, że jeszcze kiedyś wrócą? – zapytała Zofia cicho.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć.

Czasami budziłem się w nocy zlany potem i pytałem siebie: Czy miałem prawo wybrać własne szczęście? Czy powinienem był poświęcić resztę życia dla pamięci o Marii i dla spokoju dzieci?

Zofia była dla mnie wszystkim – przyjaciółką, powierniczką, nową rodziną. Ale tęsknota za dawnym życiem bolała coraz mocniej.

Któregoś dnia przyszedł list od Ewy. Krótki, chłodny:

„Tato,
Nie potrafię ci wybaczyć tego co zrobiłeś mamie i nam wszystkim. Może kiedyś zrozumiem twoje decyzje, ale teraz nie chcę mieć z tobą kontaktu.
Ewa”

Czytałem ten list dziesiątki razy. Każde słowo wbijało się we mnie jak nóż.

Zofia próbowała mnie pocieszać:
– Janie, życie jest jedno. Nie możesz żyć tylko dla innych.

Ale czy naprawdę mogę być szczęśliwy wiedząc, że zraniłem tych, których kochałem najbardziej?

Czasami myślę o Marii. Czy ona by mi wybaczyła? Czy zrozumiałaby moją samotność?

Dziś mam 72 lata i siedzę przy oknie z filiżanką herbaty w dłoni. Zofia czyta gazetę obok mnie. W domu panuje cisza – inna niż ta po śmierci Marii, ale równie ciężka.

Czy warto było wszystko poświęcić dla chwili szczęścia? Czy rodzina powinna być zawsze na pierwszym miejscu? A może każdy ma prawo do własnego życia – nawet jeśli oznacza to samotność?

Nie wiem już sam… Może ktoś z was zna odpowiedź?