Jak modlitwa i wiara pomogły mi gotować dla wybrednego syna – szczera opowieść o codziennych zmaganiach matki
— Mamo, znowu to samo? — głos Antka rozbrzmiał w kuchni jak wyrok. Stałam nad garnkiem z zupą pomidorową, którą gotowałam już trzeci raz w tym tygodniu. Mój syn patrzył na mnie z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć: „Czy naprawdę nie możesz wymyślić niczego lepszego?”
Zacisnęłam dłonie na łyżce. W środku czułam narastającą frustrację, a łzy cisnęły mi się do oczu. Przecież próbowałam wszystkiego — naleśniki, pierogi, kotlety, nawet domowe sushi, bo może akurat to go przekona. Nic nie działało. Antek miał siedem lat i od zawsze był wybredny. Każdy posiłek to była walka: o łyżkę więcej, o spróbowanie czegoś nowego, o odrobinę wdzięczności.
— Antek, proszę cię, spróbuj chociaż — powiedziałam cicho, starając się nie podnieść głosu. — Włożyłam w to dużo serca.
— Ale ja nie lubię! — krzyknął i odsunął talerz.
Wtedy puściły mi nerwy. Wybiegłam do łazienki i zamknęłam się na klucz. Oparłam się o zimne kafelki i pozwoliłam łzom płynąć. Czułam się bezsilna. Czy jestem złą matką? Dlaczego nie potrafię nakarmić własnego dziecka?
W głowie kłębiły mi się słowa mojej mamy: „Dzieci trzeba nauczyć jeść wszystko”. Ale jak? Przecież próbowałam. Mój mąż, Tomek, wracał późno z pracy i często powtarzał: „Nie przejmuj się, wyrośnie z tego”. Ale to ja codziennie musiałam stawiać czoła tej walce.
Tamtego wieczoru, kiedy już opadły emocje, usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty. W telewizji leciał program kulinarny, ale nawet nie miałam siły patrzeć na jedzenie. Wtedy przypomniałam sobie słowa księdza z niedzielnej mszy: „W codziennych sprawach też można prosić Boga o pomoc”.
Zamknęłam oczy i po raz pierwszy od dawna zaczęłam się modlić nie tylko za zdrowie rodziny czy spokój na świecie, ale o coś tak prozaicznego jak… gotowanie dla Antka.
— Boże, daj mi cierpliwość — wyszeptałam. — Pomóż mi znaleźć radość w tym, co robię. I spraw, żeby Antek choć raz powiedział: 'Dziękuję, mamo’.
Następnego dnia postanowiłam spróbować inaczej. Zamiast narzucać Antkowi menu, zaprosiłam go do kuchni.
— Antek, co chciałbyś dziś zjeść? — zapytałam.
Spojrzał na mnie nieufnie.
— Mogę wybrać?
— Tak. Ale musisz mi pomóc przygotować.
Wybrał makaron z masłem i tartym serem — jego ulubione danie. Krojąc ser razem ze mną, zaczął opowiadać o szkole. Po raz pierwszy od dawna poczułam spokój. Nie musiałam być perfekcyjna. Wystarczyło być razem.
Z czasem zaczęliśmy eksperymentować. Razem piekliśmy bułeczki, robiliśmy sałatki owocowe. Były dni lepsze i gorsze — czasem Antek kręcił nosem, czasem jadł ze smakiem. Ale już nie płakałam po kątach.
Modlitwa stała się moim codziennym rytuałem. Zamiast prosić o cudowne rozwiązania, prosiłam o siłę i cierpliwość. Zaczęłam dostrzegać drobne cuda: uśmiech Antka przy stole, jego pierwsze „Dziękuję”, wspólne śmiechy przy kuchennym blacie.
Nie wszyscy rozumieli moją drogę. Moja teściowa powtarzała: „Za moich czasów dzieci jadły to, co było”. Koleżanki z pracy radziły: „Niech zgłodnieje, to zje wszystko”. Ale ja już wiedziałam swoje — każdy dom jest inny, każda rodzina ma swoje bitwy.
Pewnego wieczoru Tomek wrócił wcześniej i zobaczył nas razem w kuchni.
— Co tu się dzieje? — zapytał z uśmiechem.
— Robimy pizzę! — krzyknął Antek dumnie.
Tomek spojrzał na mnie z uznaniem.
— Widzisz? Jednak da się — powiedział cicho.
Uśmiechnęłam się przez łzy wzruszenia. Może nie jestem idealną matką. Może moje obiady nie zawsze są wykwintne. Ale nauczyłam się czegoś ważniejszego: pokory, cierpliwości i wdzięczności za małe zwycięstwa.
Dziś wiem, że nawet w najprostszych czynnościach można odnaleźć sens i spokój — jeśli tylko pozwolimy sobie na słabość i poprosimy o pomoc.
Czy wy też macie takie codzienne bitwy? Jak radzicie sobie z bezsilnością wobec bliskich? Może warto czasem po prostu… poprosić o wsparcie — nawet jeśli wydaje się to banalne.