Kiedy śmiech boli: Historia matki, która nie rozumiała własnego syna

– Michał, czy ty w ogóle rozumiesz, co się stało?! – krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Stałam w kuchni, trzymając w ręku list z sądu. Mój syn siedział przy stole, bawiąc się telefonem i uśmiechając się pod nosem. – No mamo, przecież to nie koniec świata – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Może teraz w końcu będziemy sławni? Może ktoś nakręci o nas film? – zażartował, patrząc na mnie z tym swoim bezczelnym uśmiechem.

W tej chwili miałam ochotę rzucić czymś o ścianę. Jak on może żartować, kiedy grozi nam eksmisja? Jak może się śmiać, kiedy nasza rodzina się rozpada? Od miesięcy próbowałam utrzymać wszystko w ryzach: pracowałam na dwa etaty, walczyłam z komornikiem, próbowałam dogadać się z byłym mężem. Michał miał szesnaście lat i od rozwodu coraz bardziej zamykał się w sobie. Ale nigdy nie spodziewałam się, że jego reakcją na poważne problemy będzie… śmiech.

– Michał, to nie jest śmieszne! – powiedziałam ostrzej, niż zamierzałam. – Możemy stracić dom! Co ty sobie wyobrażasz?

– Spokojnie, mamo – odpowiedział z udawaną powagą. – Najwyżej zamieszkamy pod mostem. Zawsze chciałem mieć widok na Wisłę.

Zacisnęłam pięści. Czułam się jakby ktoś wbijał mi szpilki prosto w serce. Przecież on był moim dzieckiem! Powinien czuć to samo co ja – strach, niepokój, gniew. Ale on tylko żartował. Zawsze żartował.

Wieczorem zadzwoniła moja siostra, Anka. – Jak Michał? – zapytała cicho.

– Nie wiem już, co robić – przyznałam się bezradnie. – On wszystko obraca w żart. Nawet kiedy powiedziałam mu o sądzie…

– Może on tak sobie radzi? – zasugerowała Anka. – Wiesz, niektórzy ludzie śmieją się, kiedy jest im naprawdę źle.

Nie chciałam tego słuchać. Wydawało mi się, że Michał mnie lekceważy. Że nie rozumie powagi sytuacji. Ale tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przypomniałam sobie inne sytuacje: kiedy zmarła babcia, Michał opowiadał głupie dowcipy na pogrzebie; kiedy dostał jedynkę z matematyki, śmiał się i mówił, że „przynajmniej nie jest zero”.

Następnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. Zastałam Michała przed komputerem. Grał w jakąś strzelankę i śmiał się do monitora.

– Możemy pogadać? – zapytałam cicho.

– Jasne – odpowiedział bez entuzjazmu.

Usiadłam naprzeciwko niego i przez chwilę milczeliśmy.

– Michał… dlaczego zawsze żartujesz, kiedy dzieje się coś złego?

Wzruszył ramionami i spojrzał gdzieś w bok.

– Nie wiem… Po prostu tak jest łatwiej. Jak się śmieję, to nie muszę myśleć o tym wszystkim.

Zrobiło mi się go żal. Przez chwilę zobaczyłam w nim małego chłopca, który boi się świata i chowa się za maską dowcipnisia.

– Ale czasem to rani innych – powiedziałam cicho. – Mnie rani.

Michał spuścił głowę.

– Przepraszam… Nie chcę ci dokładać problemów. Po prostu… boję się, mamo. Boję się, że wszystko się rozpadnie.

Poczułam łzy na policzkach. Przytuliłam go mocno.

– Ja też się boję – wyszeptałam. – Ale musimy być razem. Musimy rozmawiać o tym, co czujemy.

Przez następne dni próbowałam być bardziej cierpliwa. Kiedy Michał znowu zażartował podczas rozmowy z komornikiem („Może pan chce nasze stare PlayStation?”), zamiast krzyczeć, zapytałam go później spokojnie: – Co naprawdę czujesz?

Zaczęliśmy rozmawiać więcej. Czasem było trudno – Michał miał w sobie mnóstwo gniewu i lęku, których nie umiał nazwać. Ale przestałam odbierać jego śmiech jako atak na mnie. Zrozumiałam, że to jego sposób na przetrwanie.

Nie rozwiązało to naszych problemów finansowych ani rodzinnych konfliktów. Nadal groziła nam eksmisja, a mój były mąż unikał odpowiedzialności jak ognia. Ale coś się zmieniło między mną a Michałem. Przestaliśmy być sobie obcy.

Czasem zastanawiam się: czy mogłam wcześniej zauważyć jego strach? Czy mogłam lepiej go wesprzeć? Może każdy z nas ma swój sposób na radzenie sobie z bólem… Ale czy potrafimy zaakceptować te różnice i naprawdę usłyszeć drugiego człowieka?