Mam 60 lat, mieszkam sama i nie takiej starości się spodziewałam. Historia Zofii z Bydgoszczy
Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam na krześle. To był głos mojej córki, Magdy – znowu wyszła z mieszkania, trzaskając drzwiami, jakby chciała wymazać mnie ze swojego życia. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na niedopitą herbatę i talerz z kanapkami, których nikt nie tknął. W powietrzu wisiała cisza, ciężka jak ołów. Mam 60 lat i nie takiej starości się spodziewałam.
Kiedyś wyobrażałam sobie, że na emeryturze będę babcią z serialu – dom pełen wnuków, zapach szarlotki, śmiech dzieci i rozmowy do późna. Tymczasem od kilku lat jestem sama. Mój mąż, Andrzej, odszedł nagle na zawał pięć lat temu. Zostałam w naszym trzypokojowym mieszkaniu na Bartodziejach – sama z meblami, wspomnieniami i coraz bardziej obcymi dziećmi.
Magda ma 34 lata, jest menadżerką w dużej firmie logistycznej. Syn, Tomek, mieszka w Poznaniu z żoną i dwójką dzieci. Oboje są zajęci własnym życiem. Dzwonią rzadko – czasem tylko wtedy, gdy czegoś potrzebują. „Mamo, możesz przyjechać na weekend popilnować dzieci?” – pyta Tomek przez telefon. „Mamo, pożyczysz mi trochę pieniędzy?” – słyszę od Magdy. Ale kiedy ja proszę o wspólny obiad w niedzielę albo o towarzystwo na święta, zawsze mają już plany.
Pamiętam zeszłoroczną Wigilię. Siedziałam sama przy stole, patrząc na pusty talerz dla wędrowca i zastanawiałam się, czy to ja jestem tym wędrowcem w swoim własnym domu. Zadzwoniłam do Magdy:
– Córciu, może jednak przyjedziesz? Zrobiłam twoje ulubione pierogi z grzybami…
– Mamo, mówiłam ci już! Jedziemy do teściów Pawła. Może w drugi dzień świąt się zobaczymy…
Nie zobaczyłyśmy się. W drugi dzień świąt zadzwoniła tylko na pięć minut.
Z Tomkiem jest podobnie. Jego żona, Aneta, nie przepada za mną. Uważa, że „wtrącam się” i „za bardzo chcę być obecna” w ich życiu. A ja tylko chciałam pomóc – ugotować obiad, posprzątać trochę mieszkanie, pobawić się z wnukami. Ale zawsze słyszałam: „Mamo, nie trzeba!”, „Mamo, damy sobie radę!”.
Czasem myślę, że jestem dla nich ciężarem. Że przeszkadzam w ich nowoczesnym życiu – pełnym wyjazdów za granicę, spotkań ze znajomymi i planowania kariery. A ja? Ja siedzę w pustym mieszkaniu i czekam na telefon.
Najgorzej jest wieczorami. Wtedy cisza boli najbardziej. Przechodzę przez pokoje i dotykam rzeczy Andrzeja – jego ulubionego szalika, książek o historii Polski, które zbierał przez lata. Siadam w fotelu i płaczę cicho do poduszki. Nie chcę pokazywać dzieciom swojej słabości.
Kilka miesięcy temu próbowałam coś zmienić. Zapisałam się do klubu seniora na Kapuściskach. Na początku było trudno – czułam się obco wśród ludzi, którzy już dawno pogodzili się ze swoją samotnością albo wręcz przeciwnie – byli otoczeni rodziną i znajomymi. Ale z czasem poznałam panią Halinę i pana Edka. Spotykamy się raz w tygodniu na brydża i kawę. To jedyne chwile w tygodniu, kiedy czuję się potrzebna.
Ale nawet te spotkania nie zastąpią rodziny.
Ostatnio Magda przyszła do mnie po pracy – była zmęczona i rozdrażniona.
– Mamo, czemu ty zawsze narzekasz? Inne kobiety w twoim wieku cieszą się wolnością! Jeżdżą na wycieczki, chodzą do kina…
– Magda… Ja nie chcę wolności. Chcę was! Chcę mieć dla kogo gotować rosół w niedzielę!
– Ale my mamy swoje życie! Nie możesz ciągle oczekiwać od nas obecności!
Poczułam się wtedy jak dziecko upominane przez matkę. Zrobiło mi się wstyd za swoje uczucia.
Kilka dni później zadzwoniła Aneta:
– Pani Zofio, Tomek ma delegację do Warszawy. Może przyjechałaby pani na dwa dni popilnować dzieci?
Zgodziłam się od razu – serce mi zabiło szybciej na myśl o wnukach. Spakowałam torbę i pojechałam do Poznania. Przez dwa dni byłam szczęśliwa – czytałam bajki Antosiowi i bawiłam się z Hanią w sklepik. Ale kiedy Tomek wrócił i Aneta podziękowała mi chłodno za pomoc, poczułam się jak opiekunka na godziny.
W drodze powrotnej do Bydgoszczy płakałam całą drogę w pociągu.
Czasem próbuję rozmawiać z sąsiadką z naprzeciwka – panią Wandą. Ona też jest wdową i też narzeka na samotność.
– Zosiu, nasze dzieci mają teraz inne priorytety… My już jesteśmy dla nich tylko dodatkiem do życia.
– Ale przecież to my ich wychowałyśmy! Poświęciłyśmy wszystko!
– Takie czasy…
Nie potrafię się z tym pogodzić.
Ostatnio zaczęły mnie boleć stawy – lekarz powiedział: „To wiek”. Ale ja wiem, że to nie tylko wiek – to smutek odkładający się w kościach.
W marcu miałam urodziny. Czekałam cały dzień na dzieci – nikt nie przyszedł. Magda zadzwoniła wieczorem:
– Mamo, przepraszam… Miałam tyle pracy…
Tomek wysłał SMS-a: „Sto lat mamo! Kochamy cię!”
A ja siedziałam sama przy stole z tortem kupionym w Biedronce.
Czasem mam ochotę wykrzyczeć im wszystko:
– Czy wy naprawdę nie widzicie, jak bardzo was potrzebuję? Czy naprawdę jestem już tylko problemem?
Ale milczę.
Wiem też, że nie jestem jedyna. W klubie seniora słyszę podobne historie – o dzieciach zapracowanych po uszy, o wnukach widywanych raz na pół roku…
Zastanawiam się czasem: może to ja coś zrobiłam źle? Może za bardzo ich kochałam? Za bardzo chciałam być obecna? Może powinnam była nauczyć się żyć dla siebie?
Ale jak nauczyć się żyć dla siebie po sześćdziesięciu latach życia dla innych?
Czasem wyobrażam sobie inną starość – taką z filmów: dom pełen ludzi, śmiechu i ciepła. Ale rzeczywistość jest inna: samotne śniadania przy kuchennym stole i czekanie na telefon.
Może kiedyś moje dzieci zrozumieją… Może kiedyś zadzwonią bez powodu i zapytają: „Mamo, jak się dziś czujesz?” Może kiedyś wnuki przybiegną do mnie bez zaproszenia…
A może to już tylko marzenia?
Czy naprawdę starość musi boleć aż tak bardzo? Czy ktoś jeszcze czuje to samo co ja?