Między ciszą a krzykiem: Opowieść o rodzinie, która prawie się rozpadła

– Mamo, tata znowu nie odbiera! – krzyknęłam do słuchawki, czując jak łzy napływają mi do oczu. Była trzecia w nocy, a ja stałam na klatce schodowej bloku na Pradze, zmarznięta i roztrzęsiona. W powietrzu czuć było zapach wilgoci i starej farby. Słychać było tylko szum windy i moje przyspieszone oddechy.

– Spokojnie, Martyna, zaraz tam będę – odpowiedziała mama, choć jej głos drżał bardziej niż mój.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta noc będzie początkiem końca mojego dzieciństwa. Miałam trzydzieści dwa lata, własne mieszkanie na Tarchominie, pracę w agencji reklamowej i narzeczonego, który coraz częściej mówił: „Może powinniśmy zamieszkać razem?”. Ale tamtej nocy byłam znowu dzieckiem – przerażonym, bezradnym i gotowym zrobić wszystko, by uratować ojca.

Ojciec leżał na podłodze w kuchni. Obok przewrócona szklanka po herbacie i rozrzucone tabletki. Oddychał płytko. Mama wbiegła za mną, a potem już tylko karetka, światła, krzyki sąsiadki: „Pani Martyno, co się stało?!”, i zimne światło szpitalnego korytarza.

Siostra przyjechała rano. Zawsze była tą silniejszą – starsza o dwa lata, z własną rodziną pod Warszawą i wiecznym przekonaniem, że wie lepiej.

– Po co dzwoniłaś po karetkę? Przecież tata miał tylko lekki atak! – rzuciła z wyrzutem, nawet nie patrząc mi w oczy.

– Lekki atak? On mógł umrzeć! – syknęłam przez zaciśnięte zęby.

Mama siedziała w kącie korytarza i płakała cicho w chusteczkę. Wtedy po raz pierwszy poczułam do siostry prawdziwą złość. Nie za to, że była inna. Za to, że zawsze zostawiała mnie samą z odpowiedzialnością.

Ojciec przeżył. Ale już nigdy nie był taki sam. Zaczął zapominać rzeczy – najpierw drobiazgi: gdzie są klucze, czy zamknął drzwi. Potem imiona wnuków. W końcu nawet moje.

– Martyna, a ty już byłaś dzisiaj w sklepie? – pytał mnie trzy razy podczas jednej wizyty.

– Byłam, tato. Kupiłam ci twoje ulubione bułki – odpowiadałam cierpliwie, choć w środku miałam ochotę krzyczeć.

Siostra przyjeżdżała coraz rzadziej. Tłumaczyła się dziećmi, pracą, korkami na S8.

– Ty masz bliżej – mówiła przez telefon. – Poza tym tata zawsze ciebie bardziej słuchał.

A ja? Ja rzucałam wszystko: spotkania z klientami, randki z Michałem, własne życie. Zaczęłam spóźniać się do pracy. Szefowa patrzyła na mnie coraz chłodniej.

– Martyna, musisz się ogarnąć – powiedziała pewnego dnia. – Albo bierzesz urlop na żądanie i załatwiasz swoje sprawy rodzinne, albo…

Nie dokończyła. Wiedziałam co dalej.

W domu rodzinnym panowała cisza przerywana tylko tykaniem zegara i odgłosami telewizora grającego na cały regulator. Mama chodziła jak cień – sprzątała bez sensu te same półki, gotowała obiady dla czterech osób, choć od miesięcy byliśmy tylko we trójkę.

Pewnego dnia wybuchłam:

– Mamo! Po co gotujesz tyle jedzenia?! Przecież nikt tego nie je!

Spojrzała na mnie jakby pierwszy raz mnie widziała.

– Bo może kiedyś znowu będziemy razem…

Wtedy zrozumiałam: ona też tęskni za czymś, czego już nie ma.

Z siostrą widywałyśmy się tylko na rodzinnych obiadach – raz w miesiącu. Zawsze przychodziła z mężem i dziećmi, uśmiechnięta i zadbana.

– Martyna wygląda na zmęczoną – rzuciła kiedyś do mamy w kuchni.

– Może powinnaś wyjechać na weekend? – dodał jej mąż z udawanym współczuciem.

Chciałam wykrzyczeć im prosto w twarz: „A kto wtedy zajmie się tatą?! Kto posprząta po jego nocnych wędrówkach po mieszkaniu? Kto wysłucha jego opowieści o wojnie, których nigdy nie przeżył?”

Ale milczałam. Bo przecież „prawie wszystko było w porządku”.

Michał coraz częściej pytał:

– Martyna… czy my jeszcze jesteśmy razem?

Nie umiałam odpowiedzieć. Byłam jak cień we własnym życiu – praca, dom rodziców, szybkie zakupy w Biedronce i powrót do pustego mieszkania.

W końcu Michał odszedł. Zostawił mi tylko kartkę: „Nie potrafię już dłużej czekać”.

Pewnej nocy tata wyszedł z domu. Znalazłam go dopiero nad ranem na przystanku autobusowym przy Grochowskiej.

– Czekałem na mamę… miała wrócić ze sklepu – tłumaczył się jak dziecko.

Mama płakała całą noc. Ja też.

Zadzwoniłam do siostry:

– Musimy coś zrobić! Tata wymaga opieki całodobowej!

– Nie przesadzaj! Przecież jeszcze chodzi! Może zatrudnimy opiekunkę?

– A kto za to zapłaci? Ty? – zapytałam z goryczą.

Cisza po drugiej stronie była jak uderzenie w twarz.

W pracy dostałam wypowiedzenie. Szefowa powiedziała: „To nie twoja wina… ale musimy kogoś zatrudnić na twoje miejsce”.

Zostałam bez pracy, bez partnera i z poczuciem winy wobec wszystkich: rodziców, siostry, siebie samej.

Któregoś dnia mama upadła w łazience. Złamała biodro. Znowu szpital, znowu nocne telefony i pretensje siostry:

– Gdzie byłaś?! Przecież mogłaś jej pomóc!

– Nie jestem robotem! – wykrzyczałam przez łzy.

Po tej kłótni nie rozmawiałyśmy przez dwa miesiące.

Ojciec coraz bardziej znikał w swoim świecie. Czasem patrzył na mnie i pytał:

– A ty jesteś moją córką?

Za każdym razem serce pękało mi na nowo.

W końcu musieliśmy podjąć decyzję o domu opieki. Mama nie chciała słyszeć o tym słowie.

– Obiecałam mu… że zawsze będziemy razem…

Ale nie dałyśmy rady same. Siostra przyszła na spotkanie z dyrektorką ośrodka spóźniona i obrażona na cały świat.

– To twoja decyzja – powiedziała zimno. – Ja się nie podpisuję pod tym.

Podpisałam sama.

Po wszystkim wróciłam do pustego mieszkania na Tarchominie i pierwszy raz od miesięcy zasnęłam bez lęku o kolejny dzień.

Minęły trzy lata. Ojciec nie poznaje już nikogo. Mama odwiedza go codziennie – ja rzadziej. Z siostrą rozmawiamy tylko o sprawach formalnych: rachunki, lekarze, święta.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy można być dobrą córką i jednocześnie nie stracić siebie?

Może „prawie wszystko w porządku” to po prostu życie? Czy wy też czasem czujecie się tak rozdarte między obowiązkiem a własnym szczęściem?