Miłość w cieniu rodzinnych sekretów: Historia Zofii i jej walki o siebie

— Zostaw to! — krzyknęła mama, gdy w środku nocy pakowałam walizkę. — Znowu uciekasz? Zofia, ile razy jeszcze będziesz uciekać przed życiem?

Stałam na środku kuchni, w piżamie, z rozmazanym tuszem pod oczami. W powietrzu wisiał zapach bigosu i starych żalów. Ojciec spał w pokoju obok, chrapiąc głośno, jakby chciał zagłuszyć wszystko, co działo się między mną a mamą. Była 2:17 nad ranem, a ja czułam się jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierka.

— Nie uciekam, mamo. Po prostu nie chcę tu dłużej być — wyszeptałam, ściskając pasek od walizki tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.

— A gdzie pójdziesz? Do tej swojej koleżanki? Do tego chłopaka z gitarą? — syknęła. — Myślisz, że tam znajdziesz szczęście?

Zamilkłam. Bo nie wiedziałam. Bo nie miałam już siły tłumaczyć, że nie chodzi o miejsce, tylko o to, że tu — w tym domu — nie mogłam oddychać.

Moja mama, Barbara, była kobietą twardą jak stal. Pracowała całe życie w szpitalu jako pielęgniarka oddziałowa. W domu rządziła żelazną ręką. Ojciec, Marian, był cichy i zamknięty w sobie. Po śmierci mojego brata, Pawła, wszystko się zmieniło. Miałam wtedy 16 lat. Paweł był oczkiem w głowie rodziców. Ja byłam tą drugą. Tą, która została.

Od tamtej pory czułam się jak cień. Każde moje potknięcie było porównywane do jego sukcesów. Każda moja decyzja — kwestionowana. Nawet wybór studiów (polonistyka) był powodem do kłótni.

— Po co ci te książki? — pytał ojciec. — Z tego chleba nie będzie.

— Może chociaż nauczycielką zostaniesz — wzdychała mama. — Ale najlepiej to byś się już ustatkowała. Znalazła porządnego chłopaka.

A ja? Ja chciałam tylko być kochana za to, kim jestem.

Poznałam Michała na wieczorze poetyckim w bibliotece miejskiej. Był inny niż wszyscy chłopcy z mojego osiedla — czytał Szymborską, grał na gitarze i miał w oczach coś smutnego. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Przynajmniej tak mi się wydawało.

— On jest dziwny — oceniła mama po pierwszym spotkaniu. — Za chudy, za cichy. I te jego poglądy… Z takiego to dzieci nie będziesz miała.

Ojciec tylko wzruszył ramionami.

Michał był moją ucieczką od codzienności. Spędzaliśmy godziny na rozmowach o literaturze i marzeniach o podróżach do Paryża czy Lizbony. Ale im bardziej się do niego zbliżałam, tym bardziej oddalałam się od rodziny.

Pewnego dnia wróciłam do domu późno. Mama czekała na mnie w kuchni.

— Gdzie byłaś?
— U Michała.
— I co robiliście?
— Rozmawialiśmy.
— Tylko rozmawialiście? Nie rób ze mnie idiotki! — krzyknęła.

Wybuchła awantura. Ojciec próbował nas uciszyć, ale mama była nie do zatrzymania.

— Wiesz co? Rób co chcesz! Ale nie licz na moją pomoc!

Wyszłam trzaskając drzwiami. Michał przyjął mnie pod swój dach bez słowa oceny. Przez kilka tygodni żyliśmy razem w jego kawalerce na Pradze — bez pieniędzy, za to z głową pełną marzeń i lodówką pełną światła.

Ale życie szybko zweryfikowało nasze plany. Michał stracił pracę w księgarni, ja nie mogłam znaleźć stażu. Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi: kto kupi mleko, kto wyniesie śmieci, kto zadzwoni do właściciela mieszkania z prośbą o przesunięcie czynszu.

Pewnego wieczoru Michał wrócił pijany.

— Przepraszam… — bełkotał. — To wszystko mnie przerasta…

Patrzyłam na niego i widziałam w nim własne odbicie: zagubioną dziewczynę szukającą powodu do miłości tam, gdzie go nie było.

Wróciłam do rodziców z podkulonym ogonem. Mama przyjęła mnie chłodno:

— No i co? Mówiłam ci?

Nie odpowiedziałam. Zamknęłam się w swoim pokoju i płakałam całą noc.

Przez kolejne miesiące próbowałam poukładać swoje życie na nowo. Dostałam pracę w bibliotece szkolnej na Bielanach. Poznałam tam ludzi takich jak ja: trochę pogubionych, trochę samotnych, ale pełnych pasji.

Najbliżej zaprzyjaźniłam się z Martą — rozwódką po przejściach z dwójką dzieci i wiecznym uśmiechem na twarzy.

— Zosia, ty musisz zacząć żyć dla siebie! — powtarzała mi przy kawie.
— Łatwo ci mówić… Ty przynajmniej masz dzieci.
— Ale nie mam rodziny, która mnie wspiera! Ty masz rodziców… Nawet jeśli są trudni.

Zaczęłam patrzeć na mamę inaczej. Zobaczyłam w niej kobietę zmęczoną życiem i stratą syna. Zobaczyłam ojca, który nigdy nie nauczył się mówić o uczuciach.

Któregoś dnia mama zachorowała. Diagnoza: rak piersi. Świat stanął w miejscu.

Przez kilka miesięcy byłam jej opiekunką: jeździłyśmy razem na chemioterapię, gotowałam jej zupy i czytałam książki na głos (choć zawsze narzekała na mój akcent). W tych trudnych chwilach zaczęłyśmy rozmawiać szczerze pierwszy raz od lat.

— Wiesz… Ja też kiedyś kochałam bez powodu — powiedziała pewnego wieczoru mama, patrząc przez okno na deszczowe podwórko. — Ale życie nauczyło mnie, że miłość to wybór. Codzienny wybór.

Zrozumiałam wtedy coś ważnego: przez całe życie szukałam akceptacji tam, gdzie jej nie było — u mężczyzn, u rodziców, nawet u siebie samej.

Mama wyzdrowiała po roku walki z chorobą. Nasza relacja się poprawiła, choć nigdy nie była idealna.

Michał wrócił do mojego życia po dwóch latach z przeprosinami i bukietem tulipanów:

— Wiem, że zawaliłem… Ale może spróbujemy jeszcze raz?

Spojrzałam mu w oczy i poczułam spokój zamiast dawnych motyli w brzuchu.

— Michał… Ja już nie szukam bajki. Szukam prawdy.

Uśmiechnął się smutno i odszedł bez słowa.

Dziś mam 34 lata i mieszkam sama z kotem o imieniu Stefan w małym mieszkaniu na Ochocie. Pracuję dalej w bibliotece i uczę dzieciaki miłości do książek (i do siebie samych).

Czasem pytają mnie: „Pani Zosiu, a pani jest szczęśliwa?”

Odpowiadam: „Bywam”.

Bo szczęście to nie stan permanentny. To chwile: zapach kawy o poranku, rozmowa z mamą przez telefon („Zosiu, ubierz się ciepło!”), śmiech dzieciaków na przerwie.

Czasem myślę: czy można naprawdę kochać bez powodu? Czy miłość to wybór czy przypadek? A może jedno i drugie?

A Ty? Jak myślisz? Czy miłość zawsze musi mieć powód?