Moja córka ma 38 lat, nie ma rodziny, męża, ale pragnie dziecka: Czasu nie cofniesz, lecz życie w pełni możesz zacząć doceniać już teraz
Gdy usłyszałam trzask drzwi, wiedziałam już, że ten wieczór nie skończy się spokojnie. Moja córka – Agnieszka – wróciła z pracy później niż zwykle. Rzuciła klucze na komodę i bez słowa przeszła do kuchni. Słyszałam, jak otwiera lodówkę, jak z hukiem stawia szklankę na blacie. Przez chwilę miałam nadzieję, że zaraz przyjdzie do mnie do pokoju i powie: „Mamo, miałam ciężki dzień, przytul mnie”. Ale zamiast tego usłyszałam tylko cichy szloch.
Weszłam do kuchni. Agnieszka siedziała przy stole, skulona, z głową opartą na dłoniach. Jej ramiona drżały. – Aga… co się stało? – zapytałam cicho. Nie podniosła wzroku. – Mamo… – wyszeptała. – Ja już nie mam siły. Mam 38 lat i czuję się, jakbym niczego w życiu nie osiągnęła.
Usiadłam obok niej i objęłam ją ramieniem. – Przecież masz dobrą pracę, mieszkanie…
– Ale nie mam rodziny! – wybuchła nagle. – Nie mam męża, nie mam dziecka… Nawet kota nie mam! Wszyscy wokół układają sobie życie, a ja stoję w miejscu. Nawet Ola z pracy, która zawsze mówiła, że dzieci to nie dla niej, jest teraz w ciąży. A ja? Ja nawet nie mam z kim pójść do kina.
Zamilkłam. Wiedziałam, że to nie jest moment na pocieszanie banałami. Przypomniałam sobie wszystkie nasze kłótnie sprzed lat – o studia, o wybory życiowe, o jej upór i niezależność. Zawsze była inna niż jej rówieśniczki. Gdy koleżanki z liceum marzyły o ślubie w białej sukni i gromadce dzieci, Agnieszka mówiła: „Ja będę podróżować po świecie! Nie będę się wiązać!”.
Pamiętam jej pierwszego chłopaka – Michała. Był spokojny, poukładany, marzył o rodzinie. Agnieszka po roku rzuciła go bez słowa wyjaśnienia. Potem był Tomek – artysta z duszą romantyka. On chciał stabilizacji, ona – wolności. Zawsze powtarzała: „Mamo, ja nie chcę być jak ty! Całe życie przy garach i dzieciach!”. Bolało mnie to wtedy, ale milczałam.
Agnieszka skończyła psychologię na Uniwersytecie Warszawskim z wyróżnieniem. Dostała świetną pracę w fundacji pomagającej dzieciom z trudnych rodzin. Byłam z niej dumna – choć nigdy mi tego nie powiedziała, wiem, że robiła to trochę na przekór ojcu. Mój mąż zawsze powtarzał: „Psychologia? Co ty będziesz robić? To nie zawód dla kobiety!”. Ich relacje były trudne od zawsze.
Ojciec Agnieszki zmarł nagle pięć lat temu. Zostawił po sobie pustkę i wiele niewypowiedzianych słów. Po pogrzebie Agnieszka zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Pracowała po godzinach, wracała do pustego mieszkania i coraz rzadziej dzwoniła do mnie.
Teraz patrzyłam na nią i widziałam kobietę złamaną przez życie. – Aga… może jeszcze wszystko przed tobą? Może spotkasz kogoś…
– Mamo! – przerwała mi ostro. – Ja już nie wierzę w bajki! Chciałam być silna i niezależna… A teraz jestem sama! Nawet ciocia Basia mi dziś powiedziała: „Agnieszka, kiedy ty sobie kogoś znajdziesz? Zegar biologiczny tyka!”.
Zacisnęłam pięści ze złości na Basię. Zawsze była tą „idealną” siostrą – mąż lekarz, dwójka dzieci, dom pod Warszawą. Jej córka właśnie wyszła za mąż i spodziewa się dziecka. Na ostatnim rodzinnym obiedzie wszyscy zachwycali się jej ciążowym brzuszkiem. Agnieszka siedziała wtedy cicho w kącie i udawała, że nie słyszy pytań o swoje życie uczuciowe.
– Wiesz co jest najgorsze? – ciągnęła Agnieszka przez łzy. – Że ja naprawdę chcę mieć dziecko. Ale nie mam z kim! A nawet gdybym miała… czy ja bym dała radę sama?
Przytuliłam ją mocniej. – Jesteś silniejsza niż myślisz.
– Silna? – prychnęła przez łzy. – Silna to byłam wtedy, gdy miałam dwadzieścia lat i wydawało mi się, że świat należy do mnie! Teraz jestem zmęczona…
Następnego dnia zadzwoniła do mnie Basia.
– Słuchaj, Hanka… (tak mam na imię) – zaczęła swoim tonem „wszystkowiedzącej”. – Może powinnaś porozmawiać z Agnieszką? Ona chyba ma jakieś problemy… Wiesz, ona zawsze była taka dziwna…
– Basia! – przerwałam jej ostro. – Moja córka nie jest dziwna! Po prostu życie jej nie oszczędzało.
– No ale wiesz… kobieta bez rodziny to jak dom bez okien…
Rzuciłam słuchawką zanim powiedziałam coś, czego bym żałowała.
Wieczorem Agnieszka przyszła do mnie do pokoju z kubkiem herbaty.
– Mamo… przepraszam za wczoraj. Nie powinnam była tak wybuchnąć.
– Kochanie… masz prawo być zła i smutna.
Usiadłyśmy razem na kanapie i długo milczałyśmy.
– Myślałam o adopcji – powiedziała nagle Agnieszka cicho.
Zaskoczyło mnie to. – Sama?
– Tak… Wiem, że to trudne… Ale może to moja ostatnia szansa?
Zaczęłyśmy rozmawiać o formalnościach, o tym jak wygląda proces adopcyjny w Polsce. Wiedziałam, że będzie ciężko – samotnym kobietom rzadko udaje się adoptować niemowlęta. Ale Agnieszka była zdeterminowana.
Kilka tygodni później zadzwoniła do mnie zapłakana.
– Mamo… byłam dziś w ośrodku adopcyjnym… Powiedzieli mi wprost: „Pani Agnieszko, samotne kobiety mają bardzo małe szanse na adopcję małego dziecka”. Czuję się jak śmieć!
Nie wiedziałam co powiedzieć. Chciałam ją pocieszyć, ale każde słowo wydawało się puste.
W pracy też nie miała lekko. Jej szefowa – pani Grażyna – od dawna dawała jej odczuć, że jest „inna”.
– Agnieszko, może powinnaś trochę odpuścić? Skupić się na sobie? Może wyjedź gdzieś na urlop? – rzuciła któregoś dnia podczas zebrania.
Agnieszka wróciła wtedy do domu roztrzęsiona.
– Mamo… oni wszyscy myślą, że jestem dziwaczką! Że coś ze mną nie tak!
Próbowałam ją przekonać, że to nieprawda. Ale sama czułam się bezradna.
Wkrótce potem przyszły święta Bożego Narodzenia. Rodzinny stół uginał się od jedzenia, a rozmowy krążyły wokół dzieci i wnuków Basi oraz kuzynki Magdy. Nikt nie pytał Agnieszki o jej życie. Nikt poza mną nie zauważył łez w jej oczach podczas dzielenia się opłatkiem.
Po kolacji podeszłam do niej i zapytałam: – Aga… co byś chciała dostać od życia?
Spojrzała na mnie smutno: – Chciałabym mieć dla kogo żyć.
Te słowa rozdarły mi serce.
Kilka dni później zadzwonił do mnie dawny znajomy rodziny – pan Marek, wdowiec po sąsiadce z bloku obok.
– Haniu… słyszałem o Agnieszce… Może byście przyszły kiedyś na kawę? Mam syna w wieku Agi…
Uśmiechnęłam się smutno do słuchawki.
– Dziękuję panie Marku… ale moja córka sama musi znaleźć swoją drogę.
Agnieszka coraz częściej mówi o tym, że może powinna wyjechać za granicę – zacząć wszystko od nowa gdzieś daleko od oceniających spojrzeń rodziny i znajomych.
– Może Norwegia? Tam nikt mnie nie zna…
Boże… czy naprawdę jedynym wyjściem dla mojej córki jest ucieczka?
Czasu nie cofnę ani ja, ani ona. Ale czy można jeszcze zacząć żyć pełnią życia mając prawie czterdzieści lat? Czy samotność to wyrok? Czy społeczeństwo zawsze będzie oceniać kobiety przez pryzmat macierzyństwa?
Czasem patrzę na Agnieszkę i widzę w niej siebie sprzed lat – zagubioną dziewczynkę szukającą swojego miejsca na świecie. Modlę się tylko o jedno: żeby znalazła szczęście na własnych warunkach.
Czy naprawdę musimy spełniać oczekiwania innych, by poczuć się wartościowe? A może szczęście jest tam, gdzie przestajemy się bać żyć po swojemu?