Myszka z papieru, serce z tęsknoty – historia Natalii

– Nie wracaj dziś do domu, proszę – usłyszałam szept Zosi, kiedy siedziałyśmy na zimnej ławce w parku Skaryszewskim. Miała dziewięć lat, włosy w nieładzie i kurtkę za dużą o dwa rozmiary. W jej oczach widziałam siebie sprzed lat – tę samą rozpaczliwą potrzebę, by ktoś został, by ktoś nie odszedł.

To był listopad, Warszawa szarzała szybciej niż zwykle. Pracowałam wtedy jako psycholog w pobliskim domu kultury. Zosia pojawiła się na moich zajęciach plastycznych przypadkiem – a może to ja ją przyciągnęłam? Od razu poczułam, że coś nas łączy. Tak samo jak ona, byłam kiedyś dzieckiem, które nie pasowało do żadnej układanki.

– Zosiu, musisz wrócić do domu. Tata się będzie martwił – powiedziałam łagodnie.
– Tata nawet nie zauważy. On ma teraz nową rodzinę. A mama… Mama dzwoni tylko w środy.

Zamilkłam. W głowie odżyły obrazy: mój ojciec, który po rozwodzie zabrał mnie do swojej kawalerki na Ursynowie i zapomniał, że dzieci nie powinny jeść samych parówek przez tydzień. Moja matka, która po ślubie z nowym mężem wyjechała do Norwegii i przysyłała mi paczki z czekoladą, ale nigdy nie zapytała, czy jestem szczęśliwa.

Zosia była córką mojego sąsiada z bloku obok. Jej macocha, pani Renata, była kobietą chłodną i praktyczną. Miała własne dzieci – bliźniaki w wieku przedszkolnym – i nie ukrywała, że Zosia jest dla niej ciężarem. Kiedy pierwszy raz zapukałam do ich drzwi, by zaprosić Zosię na zajęcia, Renata spojrzała na mnie z niechęcią.

– To nie jest moja córka – powiedziała bez ogródek. – Proszę rozmawiać z jej ojcem.

Ojciec Zosi, pan Marek, był zmęczonym życiem informatykiem. Pracował zdalnie, wiecznie w słuchawkach na uszach. Kiedy poprosiłam go o zgodę na udział Zosi w zajęciach, wzruszył ramionami.

– Niech chodzi, jeśli chce. Byleby nie przeszkadzała Renacie.

Zosia rysowała myszki. Setki myszek – na marginesach zeszytów, na serwetkach, nawet na ścianie w korytarzu domu kultury. Każda była inna: jedna z kokardką, druga z kawałkiem sera, trzecia skulona pod łóżkiem.

– Dlaczego myszki? – zapytałam kiedyś.
– Bo są ciche i nikt ich nie zauważa. Jak mnie.

Zatkało mnie. Przypomniałam sobie własne dzieciństwo: wieczne próby zasłużenia na uwagę dorosłych. Gotowałam obiady dla młodszego brata, sprzątałam mieszkanie po szkole, przynosiłam świadectwa z czerwonym paskiem. Mama mówiła: „Natalia jest taka samodzielna!”. Tata chwalił się mną przed kolegami – ale tylko wtedy, gdy nie było przy nim nowej żony.

Macocha – pani Elżbieta – miała swoją córkę Olę. Ola była śliczna i rozkapryszona; dostawała wszystko, czego chciała. Ja byłam dodatkiem do nowego życia mojego ojca. Kiedy miałam trzynaście lat, usłyszałam przez przypadek rozmowę dorosłych:

– Ela, ja już nie mam siły do Natalii. Może lepiej będzie, jak zamieszka z matką?
– A twoja była żona chce ją wziąć?
– Nie wiem… Ale przecież Ola też potrzebuje spokoju.

Tamtej nocy płakałam pod kołdrą tak cicho jak myszka.

Zosia coraz częściej zostawała po zajęciach plastycznych. Pomagała mi sprzątać pędzle i układać kredki. Czasem przynosiła mi własnoręcznie zrobione figurki z plasteliny – zawsze były to myszki.

Pewnego dnia przyszła do domu kultury ze śladami łez na policzkach.
– Renata powiedziała tacie, że jestem niewychowana i że przez mnie bliźniaki płakały całą noc. Tata się zezłościł i zabronił mi oglądać bajki przez tydzień.

Przytuliłam ją mocno.
– To nie twoja wina, Zosiu. Dorośli czasem są niesprawiedliwi.

Wiedziałam coś o tym. Moja matka przez lata powtarzała mi: „Musisz być silna”. Ale co to znaczy być silną? Czy to znaczy nie płakać? Udawać, że wszystko jest w porządku?

W dorosłym życiu próbowałam budować relacje. Każdy mój związek kończył się tak samo: ja dawałam za dużo, partnerzy uciekali. Ostatni chłopak – Tomek – powiedział mi prosto w oczy:
– Natalia, ty chcesz być wszystkim dla wszystkich. Ale siebie zostawiasz na końcu.

Może miał rację? Może dlatego tak bardzo przywiązałam się do Zosi? Chciałam jej dać to, czego sama nigdy nie dostałam: poczucie bezpieczeństwa i akceptacji.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie pani Renata.
– Pani Natalio, Zosia mówiła, że chce zostać u pani na noc. To niemożliwe. Proszę jej tego nie obiecywać.
– Rozumiem – odpowiedziałam spokojnie. – Ale może czasem dobrze byłoby pozwolić jej poczuć się ważną?
– Ja mam własne dzieci! Nie mogę się wszystkim zajmować!

Rozłączyła się bez pożegnania.

Zosia coraz częściej zamykała się w sobie. Na rysunkach pojawiły się ciemne kolory; myszki były smutne i skulone.

Pewnego popołudnia przyszła do mnie po zajęciach i wręczyła mi kopertę.
– To dla pani – powiedziała cicho.
W środku była myszka wycięta z papieru i krótki liścik: „Dziękuję, że pani mnie widzi”.

Poczułam łzy pod powiekami. Czy ja kiedykolwiek podziękowałam komuś za to samo? Czy ktoś mnie widział naprawdę?

Wkrótce potem ojciec Zosi dostał propozycję pracy w Gdańsku. Renata była zachwycona – bliźniaki miały tam chodzić do prywatnego przedszkola. Zosia miała zamieszkać u babci na Pradze.

Przyszła do mnie ostatniego dnia przed wyjazdem.
– Boję się tam być sama – wyszeptała.
– Babcia cię kocha.
– Ale babcia jest stara i dużo śpi… A ja będę rysować myszki i czekać na panią.

Obiecałam jej pisać listy i wysyłać paczki z kredkami.

Kiedy wracałam tego wieczoru do pustego mieszkania na Grochowie, spojrzałam w lustro i zobaczyłam dorosłą kobietę z oczami pełnymi tęsknoty za dzieciństwem. Za tym jednym momentem, kiedy ktoś mógłby powiedzieć: „Widzę cię”.

Dziś prowadzę bloga o psychologii dziecięcej i często wracam myślami do Zosi i siebie samej sprzed lat. Pomagam innym dzieciom odnaleźć głos w świecie dorosłych konfliktów i obojętności. Ale czy sama potrafię być dla siebie dobrą matką?

Czasem patrzę na papierową myszkę przyklejoną do monitora i pytam siebie: czy można naprawdę pokochać siebie po tylu latach bycia niewidzialną? Czy Wy też czasem czujecie się jak myszka w cudzym domu?