Nie jestem opiekunką: Moja walka o własne życie

— Aniu, musisz się zdecydować — głos mojego męża, Pawła, brzmiał twardo, niemal obco. Stał w kuchni, opierając się o blat, a ja ściskałam w dłoniach kubek z zimną już herbatą. — Mama nie może już mieszkać sama. Lekarz powiedział jasno: demencja postępuje. Potrzebuje kogoś przy sobie przez całą dobę.

— A co z twoją siostrą? — zapytałam cicho, choć znałam odpowiedź. — Przecież Justyna mieszka bliżej.

Paweł westchnął ciężko. — Justyna pracuje w szkole, ma dwójkę dzieci. Ty masz elastyczną pracę zdalną. Możesz pogodzić opiekę z obowiązkami zawodowymi.

Zacisnęłam zęby. „Elastyczna praca” oznaczała dla wszystkich w rodzinie, że mogę rzucić wszystko i być na każde zawołanie. Ale ja byłam księgową na własnej działalności — jeśli nie pracowałam, nie miałam pieniędzy. A do emerytury zostało mi jeszcze pięć lat.

— Nie jestem opiekunką, Paweł — powiedziałam w końcu. — Jestem twoją żoną, matką naszych dzieci. Mam swoje życie.

— Przesadzasz! — warknął. — Mama oddała nam mieszkanie po ojcu. Teraz nasza kolej się odwdzięczyć.

Poczułam znajome ukłucie winy. W polskich rodzinach to przecież normalne: dzieci zajmują się rodzicami. Ale czy zawsze musi to być kobieta? Czy zawsze ja?

Tydzień później teściowa, pani Helena, zamieszkała z nami w naszym trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Od pierwszego dnia czułam się jak cień we własnym domu. Helena była coraz bardziej zagubiona, czasem nie poznawała mnie ani wnuków. Potrafiła w środku nocy krzyczeć, że ktoś ją okrada, albo wyjść na klatkę schodową w samym szlafroku.

— Aniu! — Paweł wołał mnie co chwilę. — Zobacz, mama znów rozlała kompot! Aniu, gdzie są jej leki? Aniu, możesz ją wykąpać?

Moje dni zamieniły się w niekończący się ciąg obowiązków: gotowanie specjalnych posiłków, pranie po nocnych „wypadkach”, pilnowanie leków i wizyt lekarskich. Praca? Odkładałam ją na późne wieczory, gdy wszyscy już spali. Zasypiałam nad laptopem ze łzami w oczach.

Justyna dzwoniła raz na tydzień:

— Aniu, jak tam mama? Dajesz radę? Wiesz, u mnie teraz taki młyn… Może wpadnę w niedzielę na godzinę.

Przyjeżdżała z dziećmi, które rozrzucały zabawki po całym domu. Helena patrzyła na wnuki bez zrozumienia.

— Mamo, poznajesz mnie? — pytała Justyna z wymuszoną czułością.

— Nie wiem… — odpowiadała teściowa i odwracała wzrok.

Po trzech miesiącach byłam wrakiem człowieka. Schudłam dziesięć kilo, miałam podkrążone oczy i wieczny ból głowy. Moja córka Zosia zaczęła unikać domu:

— Mamo, tu się nie da żyć! Babcia krzyczy po nocach! Tata tylko narzeka! Ty jesteś wiecznie zmęczona!

Pewnego wieczoru usiadłam przy stole i rozpłakałam się bezgłośnie. Paweł wszedł do kuchni i spojrzał na mnie z irytacją:

— Co ci znowu jest?

— Nie dam rady… — wyszeptałam. — Nie mam już siły. To nie jest życie.

— Przesadzasz! Inne kobiety jakoś sobie radzą! Moja matka opiekowała się babcią do końca! — rzucił z wyrzutem.

— Może dlatego była zgorzkniała i chora do śmierci! — wybuchłam pierwszy raz od miesięcy. — Chcesz tego dla mnie?

Wybuchła awantura jakiej jeszcze nie było w naszym małżeństwie. Krzyki obudziły Helenę, która zaczęła płakać i wołać „Mamo! Mamo!” jak małe dziecko.

Następnego dnia zadzwoniłam do Justyny:

— Albo dzielimy się opieką po równo, albo szukamy domu opieki lub zatrudniamy pielęgniarkę. Ja już nie mogę.

— Aniu… przecież to kosztuje majątek! Mama by tego nie chciała!

— A ja chcę żyć! — przerwałam jej stanowczo. — Mam prawo do swojego życia!

W rodzinie zawrzało. Teść Justyny zadzwonił do Pawła:

— Co wy wyprawiacie? Chcecie oddać matkę do domu starców? Ludzie będą gadać!

Sąsiadki zaczęły szeptać na klatce schodowej:

— Ta Anna to chyba bez serca… Tyle lat mieszkała u teściowej, a teraz chce ją oddać…

Czułam się jak trędowata. Nawet moja matka zadzwoniła:

— Córciu, ja rozumiem… Ale może jeszcze trochę wytrzymasz? Takie życie…

Ale ja już nie chciałam „wytrzymać”. Zaczęłam szukać pomocy: dzwoniłam po opiekunkach środowiskowych, pytałam o domy dziennego pobytu dla seniorów. Okazało się, że są kolejki na miesiące.

W końcu znalazłam prywatną opiekunkę — panią Krystynę, wdowę po pielęgniarzu wojskowym. Była stanowcza i ciepła zarazem. Przychodziła codziennie na osiem godzin. Kosztowało nas to połowę moich zarobków.

Paweł był wściekły:

— Po co ci ta praca? I tak wszystko idzie na opiekunkę!

— Bo chcę mieć coś swojego! Chcę mieć wybór! Chcę być kimś więcej niż tylko służącą twojej matki!

Zosia zaczęła wracać do domu częściej. Syn Michał przestał zamykać się w pokoju na całe dnie. Ja powoli odzyskiwałam siły.

Ale rodzina Pawła nie odpuszczała:

— Anna to egoistka! — mówiła ciotka Danuta na imieninach u Justyny. — Kiedyś kobiety miały więcej serca!

Siedziałam przy stole i patrzyłam na te wszystkie kobiety: zmęczone, zgaszone, z rękami spracowanymi od pieluch i garów. Ile z nich naprawdę żyło swoim życiem?

Pewnego dnia Paweł wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Usiadł naprzeciwko mnie i długo milczał.

— Wiesz… może miałaś rację — powiedział w końcu cicho. — Mama jest spokojniejsza przy pani Krystynie niż przy nas wszystkich razem wziętych.

Spojrzałam na niego ze łzami w oczach:

— Chciałam tylko być sobą… Nie chcę być tylko opiekunką.

Przez kolejne miesiące nauczyliśmy się dzielić obowiązki: Justyna zabierała Helenę do siebie na weekendy, Paweł przejął część spraw urzędowych i zakupy. Ja wróciłam do pracy na pełen etat i zaczęłam chodzić na jogę.

Nie było łatwo. Wciąż słyszałam szepty za plecami i czułam ciężar spojrzeń rodziny i sąsiadów. Ale pierwszy raz od lat miałam poczucie, że moje życie należy do mnie.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy naprawdę trzeba poświęcić siebie dla innych aż do końca? Czy można być dobrą córką i żoną, nie rezygnując z własnych marzeń?

A wy? Czy mieliście odwagę powiedzieć „nie” tam, gdzie wszyscy oczekiwali „tak”?