„Nie jesteś matką, tylko przekleństwem” – Moja polska historia o rodzinie, zdradzie i nadziei
– Nie jesteś matką, tylko przekleństwem! – krzyknął Michał, trzaskając drzwiami sypialni. Stałam w korytarzu naszego mieszkania na warszawskim Ursynowie, wciąż w piżamie, z rozmazanym tuszem pod oczami. W kuchni cicho szlochał nasz sześcioletni syn, Staś. W tej jednej chwili wszystko się rozpadło.
Jeszcze rano wierzyłam, że damy radę. Staś od kilku tygodni chorował – lekarze nie mogli postawić diagnozy, a Michał coraz częściej wracał do domu późno, coraz bardziej obcy. Zaczęło się od drobnych pretensji: że nie gotuję tak jak jego mama, że Staś za dużo kaszle, że nie umiem go uspokoić. Ale tego wieczoru coś w nim pękło.
– To przez ciebie on jest taki słaby! – wrzeszczał. – Gdybyś była lepszą matką, nie byłby ciągle chory! Moja matka nigdy by do tego nie dopuściła!
Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Michał nigdy wcześniej nie był wobec mnie tak okrutny. Próbowałam tłumaczyć:
– Michał, przecież chodzimy do lekarzy, robię wszystko, co mogę…
– Dość! – przerwał mi. – Wynoś się stąd. Nie chcę cię tu widzieć.
Stałam jak sparaliżowana. Staś patrzył na mnie wielkimi oczami, a ja nie wiedziałam, co robić. Chciałam go przytulić, ale Michał odciągnął go ode mnie.
– Idź do swojego pokoju – powiedział do syna chłodnym głosem.
Zebrałam kilka rzeczy do torby: szczoteczkę do zębów, portfel, telefon. Wyszłam na klatkę schodową i usiadłam na schodach. Była druga w nocy. Warszawa spała, a ja czułam się jak najgorszy człowiek na świecie.
Przez kolejne dni mieszkałam u mojej przyjaciółki, Magdy. Siedziałyśmy wieczorami przy kuchennym stole, a ja płakałam nad kubkiem herbaty.
– On nie ma prawa cię tak traktować – powtarzała Magda. – To nie twoja wina.
Ale ja czułam się winna wszystkiemu: chorobie Stasia, złości Michała, nawet temu, że Magda musi mnie znosić pod swoim dachem.
Michał nie odbierał moich telefonów. Pisałam do niego dziesiątki wiadomości:
„Jak Staś się czuje?”
„Czy mogę go zobaczyć?”
„Proszę, odezwij się.”
Odpowiedzi nie było.
Po tygodniu zadzwoniła do mnie teściowa.
– Wiesz, że Michał jest załamany? – powiedziała lodowatym tonem. – Powinnaś była lepiej dbać o Stasia. Może wtedy nie byłby taki słaby.
Zacisnęłam pięści. Przez lata starałam się być idealną synową: piekłam serniki według jej przepisu, znosiłam jej uwagi o moim wychowaniu i pracy. Ale teraz już nie miałam siły udawać.
– Pani Zofio – odpowiedziałam drżącym głosem – kocham Stasia i zrobię wszystko, żeby był zdrowy. Ale proszę nie mówić mi, że to moja wina.
Rozłączyła się bez słowa.
W końcu zadzwoniła moja mama z Białegostoku.
– Przyjedź do nas na kilka dni – poprosiła cicho. – Odpoczniesz, pomyślisz…
Pojechałam. W pociągu patrzyłam przez okno na szare pola i śnieg topniejący na poboczach. Czułam się jak dziecko uciekające przed karą.
W rodzinnym domu było cicho i bezpiecznie. Mama gotowała rosół i głaskała mnie po głowie jak wtedy, gdy byłam mała.
– Wszystko się ułoży – powtarzała.
Ale ja wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo.
Po dwóch tygodniach wróciłam do Warszawy. Wynajęłam pokój na Ochocie i zaczęłam szukać pracy – wcześniej byłam na urlopie wychowawczym. Wysłałam CV do kilku biur rachunkowych i sklepów spożywczych. Każdego dnia budziłam się z nadzieją, że Michał się odezwie.
Pewnego dnia zadzwonił mój adwokat:
– Pani Marto, mąż złożył pozew o rozwód i ograniczenie praw rodzicielskich.
Zamarłam.
– Ale… dlaczego? Przecież ja nic złego nie zrobiłam!
– Twierdzi, że jest pani „niestabilna emocjonalnie” i „niezdolna do opieki nad dzieckiem”.
Świat zawirował mi przed oczami. Przez kolejne tygodnie walczyłam o każdy kontakt ze Stasiem. Sąd przyznał mi prawo do widzeń raz w tygodniu pod nadzorem kuratora.
Pierwsze spotkanie odbyło się w szarej sali sądu na Marszałkowskiej. Staś siedział na krześle i patrzył na mnie nieufnie.
– Cześć kochanie…
Nie odpowiedział. Kurator patrzył na nas z wyrazem znudzenia.
– Chcesz się pobawić klockami? – zapytałam cicho.
Wzruszył ramionami.
Po godzinie pożegnał mnie bez słowa.
Wieczorem płakałam w poduszkę tak głośno, że sąsiadka zapukała do drzwi.
– Wszystko w porządku? – zapytała z troską.
Chciałam powiedzieć „tak”, ale tylko pokręciłam głową i zamknęłam drzwi.
Z czasem nauczyłam się żyć od spotkania do spotkania ze Stasiem. Znalazłam pracę w małym biurze rachunkowym na Woli. Szefowa była surowa, ale sprawiedliwa – pozwalała mi wychodzić wcześniej w dniu widzenia z synem.
Michał przestał odbierać moje telefony. Dowiedziałam się od wspólnych znajomych, że spotyka się z jakąś kobietą z pracy – podobno już razem mieszkają. Bolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać.
Pewnego dnia Staś przyszedł na spotkanie z nową kurtką i plecakiem z logo FC Legia Warszawa.
– Ładny plecak – powiedziałam z uśmiechem.
– To od taty i pani Kasi – odpowiedział cicho.
Serce mi pękło. Wiedziałam już kim jest „pani Kasia”.
Z czasem Staś zaczął się otwierać. Opowiadał mi o szkole, kolegach i ulubionych bajkach. Czasem pytał:
– Mamo, dlaczego już z nami nie mieszkasz?
Za każdym razem tłumaczyłam najdelikatniej jak umiałam:
– Czasem dorośli się kłócą i muszą mieszkać osobno… Ale zawsze cię kocham i zawsze będę twoją mamą.
Przez kolejne miesiące walczyliśmy w sądzie o opiekę nad Stasiem. Michał próbował udowodnić, że jestem „złą matką”, a jego adwokat wyciągał każde moje potknięcie: spóźnienie na spotkanie, łzy podczas rozmowy z kuratorem…
W końcu sąd przyznał nam opiekę naprzemienną. To był mój mały triumf – mogłam znów być matką dla mojego syna choć przez połowę czasu.
Minęły dwa lata od tamtej nocy na Ursynowie. Dziś mieszkam z Stasiem w małym mieszkaniu na Bielanach. Mam nową pracę i kilku przyjaciół. Z Michałem rozmawiamy tylko o sprawach związanych ze Stasiem – chłodno i rzeczowo.
Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy naprawdę byłam „przekleństwem” dla własnej rodziny? A może po prostu życie czasem rozdziera nas na kawałki po to, byśmy mogli poskładać się na nowo?
Czy wy też kiedyś musieliście zaczynać wszystko od początku? Jak poradziliście sobie z poczuciem winy i samotnością?