„Nie jesteś moją matką!” – Historia adopcji, która rozdarła naszą rodzinę

– Nie jesteś moją matką! – krzyknęła Ola, trzaskając drzwiami mojego pokoju. Jej słowa rozcięły ciszę jak brzytwa. Stałam przez chwilę w bezruchu, z dłonią zaciśniętą na klamce, próbując powstrzymać łzy. W głowie dudniło mi tylko jedno pytanie: jak do tego doszło?

Miałam 38 lat, kiedy z mężem, Piotrem, zdecydowaliśmy się na adopcję. Po latach nieudanych prób zajścia w ciążę, po dziesiątkach wizyt u lekarzy i setkach testów, usłyszeliśmy wyrok: nie będziemy mieć własnych dzieci. Piotr był wtedy silniejszy ode mnie. To on pierwszy powiedział: „Może damy dom komuś, kto go potrzebuje?”.

Proces adopcyjny w Polsce to droga przez mękę. Wywiady środowiskowe, kursy, psychologowie, ankiety. Czułam się jak pod mikroskopem. W końcu, po dwóch latach oczekiwania, zadzwonił telefon. „Mamy dla państwa dwie siostry: Olę i Zosię. Mają 11 i 7 lat. Są razem w domu dziecka w Radomiu”.

Pamiętam naszą pierwszą wizytę. Ola patrzyła na mnie spode łba, Zosia tuliła się do Piotra jakby znała go od zawsze. Wróciliśmy do domu w milczeniu. „One są nasze”, powiedziałam cicho. Piotr tylko skinął głową.

Pierwsze tygodnie były jak z bajki. Dziewczynki śmiały się przy stole, razem gotowaliśmy pierogi, chodziliśmy na spacery do lasu. Zosia szybko zaczęła mówić do mnie „mamo”. Ola milczała.

Z czasem zaczęły pojawiać się rysy. Ola zamykała się w pokoju na długie godziny, nie chciała jeść wspólnych posiłków. Kiedy próbowałam z nią rozmawiać, odpowiadała półsłówkami albo wcale. Piotr mówił: „Daj jej czas”. Ale ja czułam narastającą frustrację.

Pewnego wieczoru usłyszałam Olę przez drzwi:
– Zosia, nie mów do niej mamo. Ona nie jest nasza.
Zamarłam. Czy naprawdę aż tak bardzo mnie odrzucała?

W szkole Ola miała coraz większe problemy. Wychowawczyni dzwoniła do mnie niemal co tydzień:
– Pani Olu, Ola jest zamknięta w sobie, nie chce rozmawiać z rówieśnikami.
Próbowałam wszystkiego: wspólne wyjścia do kina, rozmowy przy herbacie, nawet wspólne malowanie paznokci. Nic nie działało.

Zosia była moim promykiem. Przybiegała do mnie z każdym drobiazgiem:
– Mamo, zobacz co narysowałam!
Ale nawet jej radość nie była w stanie zagłuszyć bólu po słowach Oli.

Najgorsze przyszło po roku. Ola zaczęła uciekać z domu na całe popołudnia. Wracała późno, brudna i zmęczona.
– Gdzie byłaś?! – pytałam z rozpaczą.
– To nie twoja sprawa – rzucała przez ramię.
Piotr próbował interweniować:
– Olu, martwimy się o ciebie.
– Nie musicie! – krzyczała.

W końcu przyszło to najgorsze popołudnie. Znalazłam w jej plecaku list od biologicznej matki. Był krótki:
„Olu, przepraszam, że cię zostawiłam. Kocham cię. Mama”.
Serce mi pękło. Przecież wiedziałam, że dziewczynki miały trudną przeszłość – alkoholizm matki, przemoc w domu – ale naiwnie wierzyłam, że miłość wszystko uleczy.

Wieczorem usiadłam obok Oli na łóżku.
– Olu…
– Nie dotykaj mnie! – odsunęła się gwałtownie.
– Przeczytałam twój list…
– Nie miałaś prawa!
– Chciałam tylko…
– Ty nic nie rozumiesz! Ty nigdy nie będziesz moją matką!

Wybiegła z domu. Szukałam jej całą noc razem z Piotrem i policją. Znalazła się rano u koleżanki z klasy.

Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Ola jeszcze bardziej zamknęła się w sobie. Zosia zaczęła mieć koszmary i moczyć się w nocy. Piotr coraz częściej wracał późno z pracy.

Pewnego dnia usiedliśmy wszyscy przy stole.
– Musimy porozmawiać – zaczęłam drżącym głosem.
Ola patrzyła gdzieś w bok.
– Olu… wiem, że ci ciężko. Ale my cię kochamy i chcemy być twoją rodziną.
Milczała długo, aż w końcu wyszeptała:
– Ja nie chcę tu być…

Zosia rozpłakała się i wybiegła z pokoju.
Piotr złapał mnie za rękę pod stołem.

Minęły kolejne miesiące terapii rodzinnej, rozmów z psychologiem, prób i błędów. Ola powoli zaczęła otwierać się na Piotra – ze mną nadal była chłodna. Czasem myślę, że nigdy mnie nie zaakceptuje.

Dziś mijają trzy lata od dnia, gdy dziewczynki zamieszkały z nami. Zosia mówi do mnie „mamo” z uśmiechem i tuli się przed snem. Ola mówi „pani Olu”, ale czasem pozwala sobie na uśmiech czy wspólny spacer z psem.

Czy to sukces? Czy porażka? Nie wiem. Każdego dnia uczę się kochać bezwarunkowo i akceptować to, że nie wszystko da się naprawić samą miłością.

Czasem patrzę na Olę i pytam siebie: czy można być matką dla dziecka, które nigdy nie przestanie tęsknić za swoją prawdziwą mamą? Czy jestem wystarczająca? Co byście zrobili na moim miejscu?