Nie zostawił mi niczego, bo nic nie miał: Moja prawda o rozwodzie i rodzinnej farsie
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Tak głośnego, że aż sąsiadka z dołu, pani Halina, wyszła na klatkę schodową i spojrzała na mnie z politowaniem. Stałam w przedpokoju z dłońmi zaciśniętymi w pięści, a w uszach dźwięczały mi słowa mojego byłego męża, Artura: „I tak wszystko zostawiam! Zadowolona?!”
Nie odpowiedziałam. Nie miałam już siły. Przez ostatnie miesiące nasze życie przypominało pole bitwy – nieustanne kłótnie o pieniądze, o obowiązki domowe, o przyszłość. Artur coraz częściej znikał wieczorami, wracał późno, czasem czułam od niego alkohol. Ja pracowałam na dwa etaty – rano w szkole jako nauczycielka polskiego, popołudniami udzielałam korepetycji. On? Ostatnią pracę rzucił pół roku temu, bo „szef był idiotą”.
Najgorsze były rozmowy z jego matką, Zofią. To ona zawsze stawała w jego obronie. „Mój syn jest wrażliwy! Ty go nie rozumiesz, Marto!” – krzyczała przez telefon. Kiedyś nawet przyszła do nas bez zapowiedzi i zaczęła przestawiać meble w salonie. „Tu będzie lepiej wyglądać! Ty się na tym nie znasz!” – mówiła z wyższością.
Po rozwodzie Zofia rozpuściła po całym osiedlu plotkę, że Artur był taki szlachetny – zostawił mi mieszkanie, samochód i wszystkie sprzęty. „Z jedną torbą wyszedł! Taki to mężczyzna!” – powtarzała sąsiadkom na ławce pod blokiem.
A jaka była prawda? Mieszkanie dostałam od rodziców jeszcze przed ślubem. Samochód kupiłam sama, za pieniądze z korepetycji i oszczędności po babci. Artur nie dołożył nawet złotówki do żadnej większej rzeczy w naszym domu. Nawet ekspres do kawy był prezentem od mojej siostry na trzydzieste urodziny.
Pamiętam dzień, kiedy Zofia przyszła do mnie po rozwodzie. Weszła bez pukania, jak zawsze.
– Marta, powinnaś być wdzięczna! Artur mógłby cię zostawić z niczym! – powiedziała z triumfem.
– Z czym miałby mnie zostawić? – zapytałam cicho. – Przecież wszystko tutaj jest moje albo mojej rodziny.
Zofia spojrzała na mnie jak na dziecko, które nie rozumie świata.
– Ty nic nie rozumiesz. Ludzie patrzą. Wszyscy mówią, że Artur to porządny facet.
– Ludzie mówią to, co im powiesz – odpowiedziałam już bez emocji.
Wtedy Zofia się obraziła i wyszła trzaskając drzwiami jeszcze mocniej niż jej syn.
Najtrudniejsze były wieczory. Siedziałam sama w kuchni, patrzyłam na puste krzesło naprzeciwko i zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd. Czy powinnam była bardziej walczyć o nasze małżeństwo? Czy może szybciej odejść? Moja mama mówiła: „Marta, nie obwiniaj się. On nigdy nie dorósł.” Ale ja czułam się winna za wszystko – za jego porażki zawodowe, za jego smutek, za to, że nie potrafił być szczęśliwy.
Pewnego dnia spotkałam na klatce sąsiadkę Halinę.
– Pani Marto, a to prawda, że Artur zostawił pani wszystko? – zapytała szeptem.
Zacisnęłam usta.
– Pani Halino, on nie miał co zostawiać – odpowiedziałam spokojnie.
– Ale Zofia mówi…
– Niech mówi – przerwałam jej i weszłam do mieszkania.
Zaczęłam unikać ludzi. W sklepie spożywczym czułam na sobie spojrzenia ekspedientki i innych klientów. W pracy koleżanki pytały dyskretnie: „Jak sobie radzisz?” Udawałam silną. Ale w środku byłam rozbita na milion kawałków.
Najgorsze przyszło kilka tygodni później. Mój brat przyszedł do mnie wieczorem z butelką wina.
– Marta, musisz przestać się tym przejmować – powiedział. – Wszyscy wiedzą, jaka jest prawda.
– Ale ja nie chcę być tematem plotek! – wybuchłam płaczem. – Nie chcę być tą „złą żoną”, która wygoniła biednego męża!
– To nie ty powinnaś się wstydzić – odpowiedział spokojnie.
Z czasem zaczęłam wracać do siebie. Zapisałam się na zajęcia z ceramiki w domu kultury. Poznałam tam kilka kobiet po przejściach – każda miała swoją historię o teściowej-królowej i mężu-dziecku. Śmiałyśmy się przez łzy.
Jednego dnia zadzwonił Artur.
– Marta… mogę przyjechać po swoje rzeczy?
– Jakie rzeczy? – zapytałam chłodno.
– No… książki i płytę winylową po ojcu.
– Są spakowane w kartonie na strychu. Możesz zabrać kiedy chcesz.
Przyszedł wieczorem. Był chudszy niż zwykle, wyglądał na zmęczonego.
– Dobrze wyglądasz – powiedział cicho.
– Dziękuję – odpowiedziałam bez uśmiechu.
Zabrał karton i wyszedł bez słowa. Poczułam ulgę i… żal. Żal za straconymi latami, za złudzeniami, za tym wszystkim, czego nigdy nie było między nami naprawdę.
Kilka dni później spotkałam Zofię pod blokiem.
– Marta! Słyszałam, że już sobie radzisz sama! – powiedziała z nutą ironii.
– Radziłam sobie zawsze sama – odpowiedziałam stanowczo i poszłam dalej.
Dziś minął już rok od rozwodu. Mam nowe życie: własne pasje, własny rytm dnia. Czasem jeszcze słyszę plotki o tym, jak to „Artur był taki szlachetny”, ale już mnie to nie boli. Wiem swoje. Najważniejsze jest to, co ja wiem o sobie i swoim życiu.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: ile jeszcze kobiet musi przejść przez podobną farsę? Dlaczego tak łatwo uwierzyć w legendy zamiast zapytać o prawdę? Może warto czasem posłuchać tej drugiej strony… Co wy o tym sądzicie?