Obcy wśród własnej rodziny – historia Marty z podwarszawskiej wsi
Wróciłam do domu późnym wieczorem, z walizką w jednej ręce i zaciśniętymi ustami. W powietrzu wisiał zapach smażonej cebuli i stęchlizny, a zza drzwi kuchni dobiegały podniesione głosy. Przez chwilę stałam na ganku, słuchając, jak matka krzyczy na ojca: — Ty zawsze musisz wszystko wiedzieć najlepiej! — a on odburkiwał coś pod nosem. Wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka.
— Marta? — Matka spojrzała na mnie zaskoczona, jakby zobaczyła ducha. — Co ty tu robisz o tej porze?
— Wróciłam. Na stałe — odpowiedziałam cicho, stawiając walizkę na podłodze. Ojciec nawet nie podniósł wzroku znad talerza.
— A co, w Warszawie już cię nie chcieli? — rzucił z przekąsem.
Zacisnęłam pięści. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, ale nie sądziłam, że od pierwszej minuty poczuję się jak obca we własnym domu. Przez kolejne dni matka chodziła spięta, jakby bała się, że zaraz coś popsuję. Ojciec milczał albo rzucał kąśliwe uwagi. Najgorzej było z bratem, Pawłem. Od lat nie mieliśmy kontaktu, a on teraz patrzył na mnie jak na rywalkę.
— Po co wróciłaś? — zapytał któregoś wieczoru, kiedy siedzieliśmy sami w kuchni.
— Bo nie miałam już siły walczyć tam sama. Bo… tu jest mój dom.
— Dom? — prychnął. — Ty już dawno przestałaś tu pasować. My tu mamy swoje życie.
Zabolało. Ale nie dałam po sobie poznać.
Każdy dzień był walką o miejsce przy stole, o prawo do własnego zdania. Matka narzekała, że przeszkadzam jej w kuchni, ojciec powtarzał, że „kobieta po trzydziestce powinna mieć już własny dom”, a Paweł coraz częściej wracał pijany i robił awantury.
Pewnego dnia usłyszałam rozmowę matki z sąsiadką przez otwarte okno:
— Marta? A co ona tu robi? Myślałam, że taka wielka pani z miasta…
— A widzisz, życie ją zweryfikowało. Teraz siedzi u nas jak nieproszony gość.
Zacisnęłam zęby. Czułam się coraz bardziej jak obcy element w tej rodzinnej układance. Nawet babcia, która zawsze była dla mnie wsparciem, teraz patrzyła na mnie z niepokojem.
— Dziecko, ty się tu nie odnajdziesz — powiedziała pewnego wieczoru, kiedy siedziałyśmy razem na ławce przed domem. — Oni ci nie wybaczą tego wyjazdu. Myśleli, że jesteś lepsza od nich.
— Ale ja nigdy tak nie myślałam! — wybuchłam. — Chciałam tylko spróbować czegoś innego…
— To im wystarczyło.
Z czasem zaczęły się prawdziwe konflikty. Paweł oskarżał mnie o to, że „zabrałam mu matkę”, bo ta zaczęła poświęcać mi więcej uwagi. Ojciec coraz częściej wypominał mi porażki:
— Miałaś być kimś wielkim! A wróciłaś z podkulonym ogonem!
Któregoś dnia wybuchła awantura o pieniądze. Matka potrzebowała leków, a ojciec twierdził, że „nie ma z czego”. Wyciągnęłam swoje ostatnie oszczędności i położyłam na stole.
— Nie trzeba było wracać! — krzyknął Paweł. — Teraz będziesz nas utrzymywać?
— Przestań! — Matka uderzyła dłonią w stół. — Gdyby nie Marta, nie miałabym za co wykupić leków!
Wtedy Paweł pierwszy raz od lat spojrzał na mnie inaczej. Ale to był tylko moment. Następnego dnia znów patrzył na mnie jak na intruza.
Najgorsze przyszło zimą. Ojciec zachorował i trafił do szpitala. Zostałyśmy z matką same w domu. Paweł praktycznie zamieszkał u swojej dziewczyny, a ja musiałam przejąć wszystkie obowiązki: krowy, świnie, drewno do pieca…
Pewnej nocy matka dostała ataku duszności. Zadzwoniłam po karetkę i przez godzinę trzymałam ją za rękę, modląc się, żeby przeżyła.
— Dziękuję ci… — wyszeptała słabo, kiedy zabierali ją do szpitala.
Siedziałam potem sama w kuchni i płakałam jak dziecko. Po raz pierwszy od lat poczułam się potrzebna.
Kiedy matka wróciła do domu, była słaba i cicha. Ojciec też zmienił się po chorobie — przestał krzyczeć, więcej milczał. Paweł coraz rzadziej zaglądał do domu.
Wtedy zaczęliśmy rozmawiać. O tym, co było kiedyś, o moim wyjeździe do Warszawy, o tym, dlaczego wróciłam.
— Bałem się, że cię stracimy — powiedział ojciec pewnego wieczoru. — Ale nie umiałem tego powiedzieć inaczej niż krzykiem.
Matka przytuliła mnie pierwszy raz od lat.
Ale Paweł… On nigdy mi nie wybaczył. Kiedy kilka miesięcy później urodziło mu się dziecko, nawet nie zaprosił mnie na chrzciny.
Czasem myślę, że jestem obca wśród własnej rodziny. Że nigdy nie będę tu naprawdę „u siebie”.
Czy można być szczęśliwym tam, gdzie zawsze będziesz tylko gościem? Czy rodzina to coś więcej niż wspólna krew? Czekam na wasze historie.