Pięć lat ciszy, jeden dzień burzy: Moje dzieci przypomniały sobie o mnie, gdy postanowiłam zapisać mieszkanie komuś innemu
Drzwi zatrzęsły się pod naporem pięści. Było już po zmroku, a ja siedziałam w kuchni, popijając herbatę z malinowym sokiem. W radiu cicho grała stara piosenka Anny Jantar, a ja myślałam o jutrzejszej wizycie u notariusza. Wtedy usłyszałam ten dźwięk – stanowczy, niecierpliwy, jakby ktoś chciał wyważyć wejście. Serce zabiło mi mocniej. Przez chwilę miałam nadzieję, że to może sąsiadka z dołu, pani Zofia, przyszła pożyczyć cukier. Ale nie – za drzwiami rozległ się głos mojego syna, Bartka.
– Mamo! Otwórz! – krzyczał, a obok niego rozpoznałam głos drugiego syna, Pawła. – Wiemy, co zamierzasz!
Pięć lat. Pięć długich lat nie widziałam ich razem w moim mieszkaniu. Przez ten czas byłam dla nich jak duch – niewidzialna, niepotrzebna. Odkąd zmarł mój mąż, Janusz, wszystko się zmieniło. Zostali mi tylko oni i wspomnienia. Ale oni mieli swoje życie: żony, dzieci, kredyty, wyjazdy na Mazury i do Egiptu. Ja miałam ciszę i samotność.
Otworzyłam drzwi. Bartek wszedł pierwszy, z miną jakby przyszedł na pogrzeb. Paweł szedł za nim, ściskając w ręku reklamówkę z ciastem z Biedronki.
– Mamo, możemy pogadać? – Bartek nawet nie spojrzał mi w oczy.
– Oczywiście – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku czułam burzę.
Usiedli przy stole. Przez chwilę panowała niezręczna cisza. Paweł wyjął ciasto i postawił na stole.
– Przynieśliśmy szarlotkę – rzucił cicho.
– Dziękuję – odpowiedziałam i nalałam im herbaty.
Bartek odchrząknął.
– Słuchaj… dowiedzieliśmy się od cioci Eli, że chcesz przepisać mieszkanie na Martynę. Na siostrzenicę? – jego głos był pełen niedowierzania i pretensji.
– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Martyna przez ostatnie lata była dla mnie jak córka. Pomagała mi, dbała o mnie, przychodziła nawet wtedy, gdy wy nie mieliście czasu.
Bartek uderzył pięścią w stół.
– To jest niesprawiedliwe! My jesteśmy twoimi synami! Jak możesz oddać mieszkanie komuś obcemu?!
Obcemu… To słowo zabolało mnie bardziej niż cokolwiek innego. Martyna była córką mojej siostry, ale przez te wszystkie lata była przy mnie bliżej niż własne dzieci.
– Synowie… – zaczęłam cicho. – Gdzie byliście przez te wszystkie lata? Kiedy miałam złamaną nogę i nie mogłam zejść do sklepu? Kiedy sąsiad zalał mi kuchnię i musiałam sama szukać fachowca? Kiedy lodówka przestała działać i nie wiedziałam nawet, gdzie kupić nową? Kiedy miałam gorączkę i leżałam sama przez trzy dni?
Paweł spuścił wzrok.
– Mamo… przecież masz telefon… Mogłaś zadzwonić…
Zaśmiałam się gorzko.
– Dzwoniłam. Odbieraliście rzadko. Zawsze byliście zajęci. „Wpadniemy w weekend”, „Teraz nie mogę”, „Może za tydzień”… A potem mijały miesiące.
Bartek zaczął mówić głośniej:
– Ale przecież jesteśmy rodziną! Martyna ma swoich rodziców! To my powinniśmy dostać mieszkanie po tobie!
Wstałam od stołu i spojrzałam im prosto w oczy.
– Rodzina to nie tylko więzy krwi. Rodzina to troska, obecność, wsparcie. Martyna była przy mnie zawsze wtedy, gdy jej potrzebowałam. Wy byliście tylko wtedy, gdy coś trzeba było załatwić dla siebie albo… teraz, kiedy chodzi o mieszkanie.
Bartek zacisnął usta.
– Czyli co? Chcesz nas wydziedziczyć?
Poczułam łzy pod powiekami.
– Nie wydziedziczam was z serca. Ale nie mogę nagrodzić obojętności. To Martyna zasłużyła na wdzięczność.
Paweł próbował jeszcze raz:
– Mamo… Przecież wnuki cię potrzebują… Ola pytała ostatnio o ciebie…
Zadrżałam na dźwięk imienia wnuczki. Ma siedem lat. Widziałam ją ostatni raz na chrzcinach młodszego kuzyna. Nawet nie pamięta mojego głosu.
– A ile razy ją do mnie przywiozłeś? – zapytałam cicho.
Paweł milczał.
Bartek zerwał się z krzesła.
– To jest chore! Ludzie będą gadać! Całe osiedle będzie się śmiało! Matka oddała mieszkanie siostrzenicy! Myślisz, że ona się tobą zajmie? Jak tylko podpiszesz papiery, wyrzuci cię na bruk!
Poczułam ból w piersi. Ale wiedziałam już swoje.
– Wolę zaufać komuś, kto już udowodnił swoją troskę, niż tym, którzy przypomnieli sobie o mnie dopiero teraz.
Bartek złapał kurtkę i rzucił przez ramię:
– Nie licz na naszą pomoc! Nie zobaczysz już wnuków!
Drzwi trzasnęły tak mocno, że aż zatrzęsły się szyby w kredensie po babci. Paweł jeszcze przez chwilę stał w przedpokoju.
– Mamo… może jeszcze przemyśl…
Spojrzałam na niego smutno.
– Przemyślałam przez pięć lat samotności.
Wyszedł bez słowa.
Zostałam sama w kuchni. Szarlotka leżała nietknięta na stole. Z radia płynęły słowa: „Nic nie może przecież wiecznie trwać…” Wzięłam głęboki oddech i zadzwoniłam do Martyny.
– Ciociu? Wszystko w porządku? – jej głos był ciepły i troskliwy.
– Tak, kochanie. Chciałam tylko powiedzieć… jutro pójdziemy razem do notariusza.
Po drugiej stronie usłyszałam łzy wzruszenia.
Następnego dnia Martyna przyszła z mężem i córeczką Zosią. Przyniosła domowe pierogi i bukiet tulipanów. Usiadłyśmy razem przy stole – ona opowiadała o pracy w szkole, Zosia rysowała laurkę dla „babci Ani” (tak mnie nazywała), a ja czułam spokój pierwszy raz od lat.
Wieczorem zadzwoniła moja siostra Ela:
– Anka… Jesteś pewna?
– Jestem – odpowiedziałam stanowczo. – Martyna jest dla mnie jak córka. Nie zostawi mnie samej.
Ela westchnęła:
– Dobrze zrobiłaś. Twoi chłopcy… zawsze byli zapatrzeni w siebie.
Po podpisaniu aktu darowizny wróciłam do pustego mieszkania. Przez kilka dni telefon milczał. Potem zaczęły się telefony od synowych – najpierw z pretensjami, potem z groźbami sądowymi. Ale ja już byłam spokojna. Wiedziałam, że zrobiłam dobrze.
Czasem patrzę na zdjęcia moich synów z dzieciństwa – uśmiechnięte buzie na tle starego fiata 126p pod blokiem na Pradze-Północ. Myślę wtedy: gdzie popełniłam błąd? Czy można wychować dzieci na dobrych ludzi i mimo to zostać samemu?
Dziś wiem jedno: wdzięczność i miłość nie mają metryki ani nazwiska w dowodzie osobistym. Może czasem rodzina to ci, którzy są przy nas wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujemy?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy więzy krwi są ważniejsze niż prawdziwa troska?