Samotność w cieniu starej jabłoni: Opowieść o dziadku Antonim

Zacznę od końca, bo to właśnie wtedy, w środku listopadowej nocy, usłyszałem cichy płacz za ścianą. To był dziadek Antoni – sąsiad z naprzeciwka, którego los przez lata omijałem wzrokiem, jakby jego samotność była zaraźliwa. Tego wieczoru nie mogłem już dłużej udawać, że nie słyszę. Wyszedłem na klatkę schodową, a echo jego łkania odbijało się od zimnych ścian.

– Panie Antoni, wszystko w porządku? – zapytałem, choć wiedziałem, że nie jest.

Drzwi otworzyły się powoli. W progu stał on – drobny, zgarbiony mężczyzna z oczami pełnymi łez i wstydu. Wpuścił mnie do środka bez słowa. W mieszkaniu pachniało starym mydłem i jabłkami, które leżały na kuchennym stole pod oknem.

– Przepraszam… – wyszeptał. – Nie chciałem przeszkadzać.

Usiadłem naprzeciwko niego. Przez chwilę milczeliśmy. W końcu sam zaczął mówić, jakby czekał na ten moment całe życie.

– Wiesz… kiedyś miałem dom pełen ludzi. Żonę, dwóch synów, wnuki… Nawet pies szczekał pod drzwiami, jak tylko wracałem z pracy. A teraz? Nawet pies nie szczeka.

Zacisnął pięści na kolanach. Zobaczyłem, jak bardzo drżą mu dłonie.

– Synowie? – spytałem cicho.

– Jeden w Anglii, drugi w Warszawie. Ostatni raz widziałem ich na pogrzebie matki… To już siedem lat temu. Potem tylko telefony na święta. Coraz krótsze. Coraz rzadsze.

W jego głosie nie było żalu – była tylko pustka.

– A wnuki?

Uśmiechnął się smutno.

– Nawet nie wiem, jak wyglądają. Młodszy syn przysłał mi kiedyś zdjęcie małego Antosia na WhatsAppie. Ale ja nawet nie mam smartfona… Sąsiadka mi pokazała na swoim.

Przez chwilę patrzył w okno, jakby tam szukał odpowiedzi.

– Myślisz, że to moja wina? Że byłem złym ojcem?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przypomniałem sobie plotki z klatki schodowej: „Antoni był surowy”, „Nie pozwalał synom na nic”, „Zawsze tylko praca i praca”. Ale czy to wystarczy, by zostawić człowieka samego na starość?

Następnego dnia przyniosłem mu świeże bułki i słoik domowego dżemu od mamy. Siedzieliśmy przy stole, a on opowiadał mi o swoim dzieciństwie na wsi pod Siedlcami. O tym, jak ojciec bił go pasem za każde przewinienie i jak przysięgał sobie, że nigdy nie podniesie ręki na własne dzieci.

– I dotrzymał pan tej przysięgi?

– Nigdy ich nie uderzyłem – powiedział z dumą. – Ale może byłem zbyt wymagający… Chciałem dla nich lepszego życia. Studia, mieszkanie w mieście…

Wtedy zadzwonił telefon stacjonarny. Antoni zerwał się z krzesła jak poparzony.

– Halo? Tak… Tak, to ja…

Słuchał przez chwilę, a potem jego twarz opadła.

– Rozumiem… Tak, wiem… Dobrze…

Odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie bezradnie.

– Starszy syn… Mówił, że nie przyjedzie na święta. Że mają wyjazd do Egiptu.

Zacisnąłem zęby ze złości. Jak można zostawić własnego ojca samego na Boże Narodzenie?

Przez kolejne tygodnie odwiedzałem Antoniego coraz częściej. Pomagałem mu robić zakupy, czasem gotowałem obiad. On odwdzięczał się opowieściami o PRL-u, o tym jak budował mosty w Białymstoku i jak poznał swoją żonę Zofię na zabawie wiejskiej.

Pewnego dnia znalazłem go siedzącego pod starą jabłonią na podwórku. Było zimno, a on miał na sobie tylko cienki sweter.

– Panie Antoni! Co pan tu robi?

Spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem.

– Czekałem… Może któryś z synów przyjedzie bez zapowiedzi…

Zabrałem go do środka i zrobiłem gorącą herbatę z cytryną. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem łzy spływające po jego policzkach.

– Wiesz co jest najgorsze? – zapytał cicho. – Że człowiek całe życie się stara, a potem zostaje sam jak palec. I nawet nie ma komu powiedzieć „dobranoc”.

Chciałem zadzwonić do jego synów samemu. Znalazłem numer do młodszego – Pawła – przez Facebooka.

– Dzień dobry, tu sąsiad pańskiego taty…

– Tak? Coś się stało?

– Nie… To znaczy… On bardzo za panem tęskni. Może mógłby pan go odwiedzić?

Po drugiej stronie słuchawki cisza.

– Wie pan co? Ja mam swoje życie. Tata zawsze był trudny. Zawsze wszystko musiało być po jego myśli. Teraz nagle mam rzucić wszystko i jechać do niego?

– On naprawdę pana potrzebuje…

– Przykro mi. Nie mogę rozmawiać.

Rozłączył się.

Czułem wściekłość i bezradność jednocześnie. Próbowałem jeszcze kilka razy – bez skutku.

W grudniu Antoni zachorował na zapalenie płuc. Zawieźliśmy go do szpitala razem z sąsiadką panią Haliną. Leżał tam dwa tygodnie – przez ten czas nikt z rodziny go nie odwiedził.

W Wigilię przyniosłem mu opłatek i kawałek makowca od mojej mamy.

– Dziękuję ci – powiedział cicho. – Jesteś dla mnie jak syn.

Poczułem gulę w gardle.

Po Nowym Roku Antoni wrócił do domu słabszy niż kiedykolwiek wcześniej. Codziennie zaglądałem do niego po pracy. Pewnego dnia znalazłem go leżącego na kanapie z zamkniętymi oczami.

– Panie Antoni! – krzyknąłem przerażony.

Otworzył oczy powoli.

– Już czas… Czuję to…

Usiadłem przy nim i trzymałem go za rękę przez całą noc. Nad ranem zasnął spokojnie i już się nie obudził.

Na pogrzebie pojawiło się tylko kilka osób z bloku i pani Halina. Synowie przysłali wieńce pocztą kwiatową.

Dziś mijam starą jabłoń na podwórku i myślę o Antonim każdego dnia. O tym, jak łatwo jest kogoś zostawić samemu sobie i jak trudno później naprawić stracony czas.

Czy naprawdę tak trudno jest znaleźć chwilę dla tych, którzy nas wychowali? Czy starość musi oznaczać samotność? Może wystarczy jeden telefon albo filiżanka herbaty, żeby uratować komuś resztkę nadziei?

A Wy? Czy znacie kogoś takiego jak Antoni? Czy potrafilibyście być dla niego rodziną choćby przez chwilę?