Telefon od syna pełen narzekań, ale moje postanowienie jest niezmienne – historia matki, która musiała nauczyć się mówić „dość”
Telefon zadzwonił tuż po dziewiętnastej. Zanim jeszcze spojrzałam na wyświetlacz, już wiedziałam, kto dzwoni. Głos mojego syna, Michała, był pełen rozżalenia i pretensji do całego świata. – Mamo, nie wytrzymam już tego wszystkiego! – zaczął bez przywitania. – W pracy mnie wykorzystują, Marta znowu się na mnie obraziła, a do tego nie mamy za co zapłacić rachunków.
Zacisnęłam powieki, czując znajome ukłucie w sercu. To nie był pierwszy taki telefon. Przez lata nauczyłam się rozpoznawać ten ton: narastająca frustracja, żal do losu i cicha prośba o ratunek. Ale dziś byłam gotowa na coś innego.
– Michał, posłuchaj mnie uważnie – przerwałam mu stanowczo. – Jesteś dorosły. Masz trzydzieści dwa lata. Nie mogę już dłużej być twoją skarbonką na czarną godzinę.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałam tylko jego przyspieszony oddech. Wiedziałam, że te słowa go zranią, ale musiałam je wypowiedzieć – dla niego i dla siebie.
Michał zawsze był moim oczkiem w głowie. Najstarszy z trójki rodzeństwa – potem była jeszcze Ola i najmłodszy Kuba – od dziecka miał w sobie coś kruchego, co sprawiało, że chciałam go chronić przed całym światem. Kiedy miał siedem lat i złamał rękę na szkolnym boisku, przez tydzień spałam na podłodze obok jego łóżka, żeby być przy nim, gdyby zapłakał w nocy. Kiedy nie dostał się na wymarzone studia w Warszawie, płakałam razem z nim.
Ale potem życie zaczęło się komplikować. Mój mąż, Andrzej, coraz częściej znikał z domu pod pretekstem pracy. W końcu dowiedziałam się o jego romansie z koleżanką z biura. Zostawił nas bez słowa wyjaśnienia, a ja zostałam sama z trójką dzieci i kredytem na mieszkanie w Katowicach.
Przez lata robiłam wszystko, żeby dzieci nie odczuły tej pustki. Pracowałam na dwa etaty – najpierw w szkole jako nauczycielka polskiego, potem wieczorami dorabiałam korepetycjami. Michał był wtedy już nastolatkiem i coraz częściej zamykał się w swoim pokoju. Ola buntowała się przeciwko wszystkiemu, a Kuba – wieczny śmieszek – próbował rozładować napięcie żartami.
Kiedy Michał poznał Martę na studiach w Krakowie, miałam nadzieję, że to będzie nowy początek. Marta była cicha, trochę wycofana, ale wydawała się rozsądna. Zamieszkali razem w wynajmowanym mieszkaniu na osiedlu Azory. Na początku wszystko układało się dobrze – Michał znalazł pracę w agencji reklamowej, Marta studiowała psychologię.
Ale potem zaczęły się problemy finansowe. Michał wydawał więcej niż zarabiał – raz na nowy telefon, raz na weekendowy wyjazd do Zakopanego. Marta nie pracowała, bo „chciała się skupić na nauce”. Co miesiąc dzwonił do mnie z prośbą o „pożyczkę”, która nigdy nie wracała.
– Mamo, tylko tym razem! – powtarzał za każdym razem.
– Michał, przecież masz dwie ręce i głowę na karku! – odpowiadałam coraz bardziej zniecierpliwiona.
– Ty nic nie rozumiesz! Wszyscy mają lepiej! – rzucał słuchawką.
Ola patrzyła na to wszystko z boku i coraz częściej wybuchała złością:
– Mamo, czemu zawsze jemu pomagasz? Ja też mam problemy! Kuba też!
A Kuba tylko wzruszał ramionami:
– Daj spokój, Ola. Michał zawsze był ulubieńcem mamy.
Te słowa bolały mnie bardziej niż cokolwiek innego. Czy rzeczywiście byłam niesprawiedliwa? Czy przez własny strach przed samotnością nie pozwoliłam dzieciom dorosnąć?
W końcu przyszedł dzień, kiedy Marta odeszła od Michała. Zostawiła mu tylko kartkę: „Nie umiem już tak żyć”. Michał zadzwonił do mnie w środku nocy:
– Mamo… ona mnie zostawiła…
Pojechałam do Krakowa pierwszym pociągiem. Zastałam go siedzącego na podłodze w pustym mieszkaniu, otoczonego pustymi puszkami po piwie i stertą brudnych ubrań. Przytuliłam go jak małego chłopca i przez kilka dni sprzątałam jego życie kawałek po kawałku.
Ale kiedy wróciłam do Katowic, Ola czekała na mnie z wyrzutem:
– Znowu zostawiłaś nas dla Michała! Kuba miał dzisiaj ważny mecz! Nawet nie zapytałaś!
Poczułam się rozdarta na tysiąc kawałków. Chciałam być wszędzie naraz i wszystkim pomóc – a przecież to niemożliwe.
Czas mijał. Michał znalazł nową pracę i nową dziewczynę – Justynę. Tym razem obiecywał sobie i mi, że będzie inaczej. Ale historia zatoczyła koło: znów pojawiły się długi, znów prosił o pieniądze „na chwilę”.
W międzyczasie Ola wyszła za mąż za Pawła i urodziła bliźniaki. Kuba wyjechał do Norwegii za pracą i rzadko dzwonił. Zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu pełnym wspomnień i zdjęć dzieci na ścianach.
Któregoś dnia Ola przyszła do mnie ze łzami w oczach:
– Mamo… ja już nie mam siły walczyć o twoją uwagę. Zawsze jesteś dla Michała. Ja też czasem potrzebuję wsparcia!
Przytuliłam ją mocno:
– Przepraszam cię, córeczko… Nie umiem inaczej…
Ale wtedy postanowiłam: muszę coś zmienić. Muszę pozwolić dzieciom żyć własnym życiem – nawet jeśli będą popełniać błędy.
I właśnie dlatego dziś wieczorem powiedziałam Michałowi „nie”.
– Mamo… naprawdę mi nie pomożesz? – jego głos był cichy jak szept dziecka.
– Nie mogę już tego robić, Michał. Musisz sam znaleźć rozwiązanie.
– Ale ja… ja sobie nie poradzę!
– Poradzisz sobie. Wierzę w ciebie.
Rozłączyliśmy się w milczeniu.
Całą noc nie mogłam zasnąć. Siedziałam przy kuchennym stole z kubkiem zimnej herbaty i patrzyłam na zdjęcia dzieci sprzed lat: Ola z kokardą we włosach, Kuba z piłką pod pachą i Michał z szerokim uśmiechem.
Czy jestem złą matką? Czy powinnam była pomagać zawsze i wszędzie? A może właśnie teraz daję mu największy prezent – szansę na dorosłość?
Rano zadzwoniła Ola:
– Mamo… jestem z ciebie dumna. W końcu postawiłaś granicę.
A potem Kuba napisał SMS-a z Norwegii:
„Mamo, dobrze zrobiłaś. On musi dorosnąć.”
Może to jest właśnie rodzicielstwo: kochać tak mocno, żeby umieć pozwolić odejść?
Patrzę dziś na swoje życie i pytam siebie – czy można być dobrą matką dla wszystkich dzieci naraz? Czy macie podobne doświadczenia? Jak znaleźć równowagę między miłością a stawianiem granic?