Wyrzucona z domu za ciążę: Po dziesięciu latach rodzina wraca po pomoc. Czy potrafię wybaczyć?

– Nie wracaj tu więcej! – krzyczała mama, a jej głos odbijał się echem od ścian naszego mieszkania na warszawskim Bródnie. Stałam w przedpokoju z walizką, ściskając w dłoni test ciążowy. Tata patrzył na mnie z pogardą, jakby nie poznawał własnej córki. – Zawiodłaś nas, Ivona. Nie mamy już córki – dodał zimno, zanim zatrzasnął mi drzwi przed nosem.

Miałam wtedy dziewiętnaście lat i czułam się jak dziecko, które nagle musi stać się dorosłe. Było zimno, padał deszcz, a ja nie miałam dokąd pójść. Michał, ojciec mojego dziecka, uciekł z odpowiedzialności szybciej niż zdążyłam mu powiedzieć o ciąży. Zostałam sama. Przez pierwsze tygodnie spałam u koleżanki z liceum, potem wynajęłam pokój u starszej pani na Pradze. Każdego dnia budziłam się ze ściśniętym żołądkiem i pytaniem: „Dlaczego własna rodzina potrafi być tak okrutna?”

Ciąża była trudna. Pracowałam na kasie w Biedronce, żeby mieć na jedzenie i czynsz. Często mdlałam ze zmęczenia. Ludzie patrzyli na mnie z litością albo pogardą – młoda, samotna matka. Gdy urodziła się Zosia, miałam wrażenie, że świat się zatrzymał. Patrzyłam na jej maleńką twarz i przysięgłam sobie, że nigdy jej nie zostawię, bez względu na wszystko.

Lata mijały powoli. Zosia rosła, a ja starałam się być dla niej wszystkim – matką, ojcem, przyjaciółką. Pracowałam jako sprzątaczka w szkole, potem jako opiekunka do dzieci. Czasem wieczorami płakałam z bezsilności, ale nigdy przy niej. Nie chciałam, żeby czuła się niechciana tak jak ja.

Rodzice przez dziesięć lat nie odezwali się ani słowem. Widziałam ich czasem na ulicy – mama udawała, że mnie nie poznaje, tata odwracał wzrok. Bolało mnie to bardziej niż wszystko inne. Zosia pytała czasem o dziadków. Kłamałam, że mieszkają daleko i są bardzo zajęci.

Pewnego dnia dostałam telefon od nieznanego numeru. Odebrałam niepewnie.

– Ivona? Tu mama…

Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

– Mama? – powtórzyłam cicho.

– Musimy porozmawiać… Tata jest chory. Rak trzustki. Lekarze nie dają mu szans…

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W mojej głowie kłębiły się wspomnienia tamtej nocy sprzed lat, kiedy wyrzucili mnie z domu bez słowa wsparcia.

– Dlaczego dzwonisz do mnie po tylu latach? – zapytałam drżącym głosem.

– Potrzebujemy twojej pomocy… Nie mamy nikogo innego…

Zgodziłam się spotkać. Wzięłam Zosię za rękę i pojechałyśmy do mieszkania na Bródnie. Drzwi otworzyła mama – postarzała, ze zmęczonymi oczami. Tata leżał na kanapie, wychudzony i blady.

– Cześć… – powiedział cicho.

Zosia schowała się za moimi plecami.

– To twoja wnuczka – powiedziałam chłodno.

Mama zaczęła płakać. – Przepraszam cię, Ivona… Byliśmy głupi… Baliśmy się wstydu przed sąsiadami… Ale teraz widzę, jak bardzo cię skrzywdziliśmy…

Patrzyłam na nią bez słowa. W moim sercu walczyły gniew i tęsknota za rodziną, której nigdy nie miałam.

Przez kolejne tygodnie pomagałam im – robiłam zakupy, gotowałam obiady, opiekowałam się tatą. Zosia powoli oswajała się z dziadkami. Pewnego wieczoru tata poprosił mnie do siebie.

– Ivona… Wiem, że nie zasługuję na twoje wybaczenie… Ale chciałem ci powiedzieć, że jestem dumny z tego, jaką jesteś matką…

Łzy napłynęły mi do oczu. Przez chwilę chciałam go przytulić jak dawniej, ale coś mnie powstrzymało.

– To już nie ma znaczenia… – wyszeptałam.

Po jego śmierci mama została sama. Zosia zaczęła do niej mówić „babciu”. Ja jednak wciąż czułam mur między nami.

Często zastanawiam się: czy można naprawdę wybaczyć rodzinie taką zdradę? Czy miłość do dziecka jest silniejsza niż ból zadany przez najbliższych?

Może wy też kiedyś musieliście wybierać między sobą a rodziną? Czy warto wracać do tych, którzy nas odrzucili?