Zaginiona młodość: 40 lat, bez rodziny, bez dzieci, zrujnowane serce – Moja polska historia
Wszystko zaczęło się od krzyku. Krzyku mojej matki, który rozdarł ciszę naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Byłam wtedy dwudziestoletnią studentką polonistyki, a ona – kobietą, która nigdy nie pogodziła się z tym, że jej córka nie będzie miała „normalnej” rodziny.
– Aldona! – wrzasnęła przez zamknięte drzwi mojego pokoju. – Znowu wróciłaś nad ranem! Co ludzie powiedzą? Ojciec się w grobie przewraca!
Zacisnęłam powieki, próbując nie płakać. Wtedy jeszcze wierzyłam, że miłość wszystko usprawiedliwia. Że dla miłości można poświęcić wszystko – nawet własną godność.
Mój pierwszy błąd miał na imię Artur. Był wykładowcą na uczelni, starszym ode mnie o szesnaście lat. Miał żonę i dwójkę dzieci w podstawówce. Ale kiedy patrzył na mnie tymi swoimi szarymi oczami, świat przestawał istnieć. Spotykaliśmy się w hotelach pod Warszawą, czasem w jego samochodzie zaparkowanym na pustym parkingu przy Torze Wyścigów Konnych.
– Kocham cię, Aldona – szeptał mi do ucha. – Jeszcze trochę… Jeszcze chwilę i wszystko się zmieni.
Czekałam pięć lat. Pięć lat kłamstw, ukrywania się przed rodziną, pięć lat samotnych świąt i urodzin spędzanych z telefonem w ręku. Moja matka przestała ze mną rozmawiać. Brat wyprowadził się do Gdańska i zerwał kontakt. Zostałam sama z nadzieją, która powoli zamieniała się w gorycz.
Pewnego dnia Artur przyszedł do mnie do kawiarni na Nowym Świecie. Był blady jak ściana.
– Musimy skończyć – powiedział cicho. – Moja żona jest chora. Nie mogę jej zostawić.
Nie płakałam wtedy. Łzy przyszły dopiero później, gdy wróciłam do pustego mieszkania i zobaczyłam na stole niedojedzoną kanapkę z szynką. Przez kolejne dwa lata nie potrafiłam spojrzeć w lustro bez pogardy.
Wtedy pojawił się Paweł. Był moim rówieśnikiem, pracował jako informatyk w jednej z warszawskich korporacji. Poznałam go przez wspólnych znajomych na domówce u Magdy z pracy.
– Wiesz, Aldona – powiedział mi kiedyś przy winie – ty jesteś taka… prawdziwa. Nie udajesz nikogo.
Zakochałam się w nim jak nastolatka. Po kilku miesiącach zamieszkaliśmy razem na wynajmowanym mieszkaniu na Ursynowie. Myślałam, że to już ten moment – że w końcu będę miała rodzinę, dzieci, normalność.
Ale Paweł miał inne plany.
– Jeszcze nie teraz – powtarzał za każdym razem, gdy wspominałam o ślubie czy dzieciach. – Chcę się wyszaleć, pożyć trochę dla siebie.
Czekałam trzy lata. W międzyczasie jego matka zaczęła mnie traktować jak powietrze.
– Ty mu tylko przeszkadzasz – powiedziała mi kiedyś podczas rodzinnego obiadu. – On mógłby mieć lepszą dziewczynę.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy i zastałam Pawła w łóżku z moją koleżanką z uczelni. Nie powiedział ani słowa. Po prostu patrzył na mnie z wyrzutem, jakby to była moja wina.
Spakowałam walizkę i wyszłam bez słowa. Przez kilka miesięcy spałam na kanapie u Magdy, potem wynajęłam kawalerkę na Pradze.
Wtedy zadzwoniła moja matka.
– Widzisz? Mówiłam ci! Żaden porządny chłopak nie będzie chciał kobiety po przejściach!
Zamknęłam się w sobie jeszcze bardziej. Praca była jedynym miejscem, gdzie czułam się potrzebna. Zaczęłam pić za dużo kawy i palić papierosy jeden za drugim.
Kolejny błąd miał na imię Krzysztof. Był żonaty, ale od początku nie ukrywał prawdy.
– Nigdy nie zostawię żony – powiedział mi już na pierwszym spotkaniu w barze mlecznym przy Marszałkowskiej. – Ale z tobą czuję się żywy.
Przez dwa lata byłam jego „odskocznią”. Nigdy nie spędziliśmy razem świąt ani wakacji. Zawsze byłam tą drugą, tą niewidzialną.
W końcu Krzysztof wyjechał do Niemiec za pracą.
– Przepraszam – napisał mi w SMS-ie. – Muszę zadbać o rodzinę.
Miałam wtedy trzydzieści sześć lat i poczucie, że moje życie jest jednym wielkim nieporozumieniem.
Próbowałam jeszcze raz – tym razem z Markiem, rozwodnikiem z dwójką dzieci. Był czuły i opiekuńczy, ale jego była żona nie pozwalała mu zabierać dzieci do mnie do domu.
– Nie chcę, żeby moje dzieci widziały cię jako nową mamę – powiedziała mi prosto w twarz podczas przypadkowego spotkania pod Biedronką.
Marek coraz częściej znikał na całe weekendy. W końcu przestał odbierać telefony.
W wieku czterdziestu lat zostałam sama. Bez rodziny, bez dzieci, bez nadziei na zmianę losu. Moja matka przestała do mnie dzwonić po tym, jak powiedziałam jej przez telefon:
– Mamo, nie będę miała dzieci. Pogódź się z tym.
Odpowiedziała tylko:
– Jesteś moją największą porażką.
Dziś siedzę przy kuchennym stole i patrzę przez okno na szare bloki Pragi Południe. Słyszę śmiech dzieci bawiących się na podwórku i czuję ukłucie zazdrości wobec kobiet prowadzących wózki z niemowlętami.
Czasem pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy naprawdę byłam aż tak ślepa? Czy miłość zawsze musi oznaczać cierpienie?
Piszę to wszystko nie po to, by ktoś mi współczuł. Chcę tylko ostrzec inne kobiety: nie pozwólcie sobie wmówić, że musicie być czyjąś „drugą opcją”. Nie traćcie siebie dla cudzych obietnic i kłamstw.
Czy samotność to kara za naiwność? Czy jeszcze można zacząć od nowa po czterdziestce? A może już zawsze będę tylko cieniem własnych marzeń?