Zła macocha? Historia, której nikt nie chciał usłyszeć

— Nie dotykaj moich rzeczy! — wrzasnęłam, kiedy zobaczyłam, jak Zofia przeszukuje moją szufladę. Stała w progu mojego pokoju, z moim starym pamiętnikiem w rękach, jej twarz była zimna jak lód.

— Nie podnoś na mnie głosu, Martyna — odpowiedziała spokojnie, ale w jej oczach widziałam pogardę. — W tym domu nie ma miejsca na tajemnice.

Miałam wtedy czternaście lat. Rok po śmierci mamy. Ojciec nie wytrzymał długo sam. Zaledwie sześć miesięcy po pogrzebie przyprowadził do naszego mieszkania Zofię — kobietę o ostrych rysach i włosach zawsze spiętych w ciasny kok. Pamiętam, jak wtedy zamknęłam się w łazience i płakałam tak długo, aż zabrakło mi łez.

Ojciec próbował być dobry. — Martynko, Zosia pomoże nam się pozbierać — powtarzał, ale ja widziałam tylko to, że coraz rzadziej patrzy mi w oczy. Coraz częściej wracał późno z pracy, a kiedy już był w domu, siadał z Zofią przy stole i rozmawiali szeptem. O mnie — jak się później dowiedziałam.

Zofia miała syna z pierwszego małżeństwa — Bartka. Był ode mnie dwa lata starszy i traktował mnie jak powietrze. Wspólne obiady były koszmarem. — Podaj sól, Martyna — rzucała Zofia, a Bartek przewracał oczami. Ojciec milczał.

Pewnego dnia wróciłam ze szkoły i zobaczyłam swoje rzeczy spakowane w kartonach. — Co to ma znaczyć?! — krzyknęłam.

Zofia nawet nie podniosła głowy znad gazety. — Robimy porządki. Twoje ubrania zajmują za dużo miejsca. Przeniesiesz się do małego pokoju na końcu korytarza. Bartek potrzebuje przestrzeni do nauki.

Poczułam się jak śmieć wyrzucony na korytarz. Ojciec tylko westchnął: — Martyna, nie rób sceny. To tylko pokój.

Ale to nie był tylko pokój. To było moje ostatnie miejsce, gdzie czułam się bezpieczna. Teraz miałam spać w zimnej klitce bez okna, z widokiem na śmietnik.

Zaczęłam opuszczać lekcje. W szkole nikt nie pytał dlaczego. Moja najlepsza przyjaciółka, Ola, próbowała mnie wyciągnąć na miasto, ale ja coraz częściej wybierałam samotność w parku albo długie spacery po osiedlu.

Któregoś wieczoru usłyszałam przez drzwi rozmowę Zofii z ojcem:

— Ona jest coraz gorsza. Nie sprząta po sobie, nie odrabia lekcji, nie szanuje mnie ani Bartka.
— Daj jej czas — powiedział cicho ojciec.
— Czas? Ile jeszcze? Ja nie zamierzam być służącą twojej córki!

Wtedy pierwszy raz pomyślałam o ucieczce z domu.

Zaczęły się awantury o wszystko: o brudny kubek, o spóźnienie do szkoły, o to, że nie powiedziałam „dzień dobry” sąsiadce. Zofia karała mnie ciszą lub kąśliwymi uwagami przy ojcu:

— Widzisz? Twoja córka nawet nie umie ugotować makaronu! Co z niej wyrośnie?

Ojciec coraz częściej stawał po jej stronie. Czułam się zdradzona przez jedyną osobę, która powinna mnie chronić.

Pewnego dnia wróciłam do domu i zobaczyłam Bartka siedzącego na moim łóżku z moim laptopem.

— Wyjdź stąd! — krzyknęłam.
— Spokojnie, tylko sprawdzam coś do szkoły — odpowiedział z udawaną niewinnością.
— To moje rzeczy!
— Teraz wszystko jest wspólne — rzucił z uśmiechem i wyszedł, zostawiając bałagan.

Poszłam do ojca. — Tato, Bartek grzebał w moich rzeczach!
On tylko wzruszył ramionami: — Nie przesadzaj. Musicie się dogadać.

Wtedy pękło we mnie coś na zawsze.

Przestałam mówić w domu. Jadłam w swoim pokoju, zamykałam się na klucz nawet w łazience. Zofia triumfowała:

— Widzisz? Nawet nie potrafi być normalna!

W szkole zaczęły się plotki. Ktoś widział mnie płaczącą na przystanku autobusowym. Nauczycielka od polskiego zapytała cicho:

— Martyna, wszystko w porządku?
Skinęłam głową i uciekłam do toalety.

W końcu przyszedł dzień, kiedy nie wytrzymałam. Spakowałam plecak i uciekłam do Oli. Jej mama przyjęła mnie bez słowa pytania, dała herbatę i pozwoliła przespać się na kanapie.

Następnego dnia zadzwonił ojciec:
— Martyna, gdzie jesteś?
— Tam, gdzie ktoś mnie chce — odpowiedziałam przez łzy i rozłączyłam się.

Po dwóch dniach przyszła po mnie Zofia z Bartkiem.
— Wracaj do domu natychmiast! Ola nie jest twoją rodziną!
Ola stanęła w drzwiach:
— Proszę pani, Martyna może zostać u nas tyle, ile chce.
Zofia spojrzała na mnie tak, jakby chciała mnie zabić wzrokiem:
— Jeśli dziś nie wrócisz, możesz zapomnieć o tym domu!

Nie wróciłam.

Przez kilka tygodni mieszkałam u Oli. Jej mama pomogła mi zgłosić sprawę do szkolnego pedagoga. Rozpoczęły się rozmowy z psychologiem, wizyty kuratora… Ojciec próbował odzyskać kontakt:
— Martynko, wróć… Przepraszam…
Ale ja już nie potrafiłam mu zaufać.

W końcu trafiłam do babci na wieś pod Piasecznem. Tam pierwszy raz od miesięcy przespałam noc bez lęku. Babcia piekła dla mnie drożdżówki i pozwalała płakać bez słów pocieszenia.

Po roku dostałam list od ojca:
„Martynko,
Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczysz. Popełniłem wiele błędów. Zofia… Myślałem, że będzie dla nas ratunkiem po śmierci twojej mamy. Ale chyba tylko pogłębiłem twoją samotność. Jeśli kiedyś zechcesz wrócić… drzwi są otwarte.”

Nie odpowiedziałam na ten list przez długi czas.

Dziś mam dwadzieścia dwa lata i własne mieszkanie w Warszawie. Studiuję psychologię dziecięcą i pracuję z młodzieżą po przejściach rodzinnych. Czasem patrzę na swoje odbicie w lustrze i pytam: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była walczyć o ojca bardziej? Czy wybaczenie jest możliwe?

A może to właśnie ja powinnam nauczyć się być dla siebie dobrą macochą?

Czy ktoś z was przeżył podobną historię? Jak poradziliście sobie z bólem po zdradzie najbliższych?