Dwa serca, jeden wybór: Moja walka o rodzinę, której nie mogłam mieć
— Mamo, czy ja naprawdę muszę tam wracać? — głos Julki drżał, a jej oczy błyszczały łzami. Stałyśmy w przedpokoju naszego mieszkania na Retkini, a za oknem łódzkie niebo znów groziło deszczem. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, drzwi do kuchni otworzył Paweł, mój mąż. Jego twarz była napięta, jakby każda rozmowa o dziewczynkach wyciskała z niego resztki sił.
— Musimy być cierpliwi — powiedział cicho. — To tylko kolejna wizyta w ośrodku. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Ale ja już nie wierzyłam w żadne plany. Od lat próbowałam zajść w ciążę. Najpierw były badania, potem hormony, potem kolejne rozczarowania. Każda miesiączka była jak wyrok. W końcu lekarz powiedział: „Pani Anno, czas pogodzić się z tym, że nie będzie pani biologiczną matką.”
Pamiętam tamten dzień, jakby to było wczoraj. Wróciłam do domu i zamknęłam się w łazience. Płakałam tak długo, aż zabrakło mi łez. Paweł próbował mnie pocieszać, ale czułam się pusta. Przez kilka miesięcy żyliśmy obok siebie, jakbyśmy byli tylko współlokatorami. Dopiero kiedy zobaczyłam ogłoszenie o spotkaniu dla kandydatów na rodziców adopcyjnych, poczułam pierwszy promyk nadziei.
Proces adopcyjny był długi i upokarzający. Musieliśmy opowiadać obcym ludziom o naszych najintymniejszych sprawach: o seksie, o pieniądzach, o naszych rodzicach i dzieciństwie. Psycholożka z poradni rodzinnej zapytała mnie kiedyś: — Czy jest pani gotowa pokochać dziecko, które nie jest pani krwią?
Wtedy odpowiedziałam bez wahania: — Tak.
Ale dziś, stojąc naprzeciw Julki i jej młodszej siostry Oli, nie byłam już tego taka pewna.
Julka miała dziesięć lat i była zamknięta w sobie. Ola — siedem, była żywiołowa i rozgadana, ale potrafiła nagle zamilknąć i patrzeć na mnie z nieufnością. Od trzech miesięcy przychodziły do nas na weekendy. Każdy powrót do domu dziecka był dla nich dramatem.
— Dlaczego nie możemy już tu zostać na zawsze? — spytała Ola któregoś wieczoru, kiedy układałam ją do snu.
— Kochanie, to nie zależy tylko od nas — odpowiedziałam, głaszcząc ją po włosach. — Musimy jeszcze trochę poczekać.
Ale prawda była taka, że sama nie wiedziałam, czy dam radę być ich matką. Bałam się własnych uczuć — tego, że nie poczuję tej słynnej „miłości od pierwszego wejrzenia”.
Moja mama powtarzała: — Aniu, dzieci z domu dziecka to nie to samo co własne. One mają swoje traumy. Możesz się rozczarować.
Paweł był bardziej optymistyczny. — Damy radę — mówił. — Przecież one nas potrzebują.
Ale czy ja ich potrzebowałam? Czy byłam gotowa oddać im całe swoje życie?
Pewnego dnia Julka wróciła ze szkoły zapłakana. Ktoś powiedział jej, że „nie jest prawdziwą córką”. Próbowałam ją przytulić, ale odsunęła się ode mnie.
— Ty nie jesteś moją mamą! — krzyknęła i zamknęła się w pokoju.
Siedziałam wtedy na podłodze pod jej drzwiami i płakałam razem z nią. Paweł próbował mnie pocieszać:
— To minie. Musisz być cierpliwa.
Ale ja czułam się coraz bardziej bezradna. Zaczęłam mieć koszmary — śniło mi się, że dziewczynki wracają do domu dziecka i już nigdy ich nie zobaczę.
W pracy przestałam się uśmiechać. Koleżanki pytały: — Co się dzieje?
Nie umiałam im odpowiedzieć. Bałam się przyznać do własnych wątpliwości.
W końcu przyszedł dzień rozprawy sądowej. Sędzia spojrzała na nas surowo:
— Czy jesteście państwo pewni swojej decyzji?
Paweł ścisnął moją dłoń tak mocno, że aż zabolało.
— Tak — odpowiedzieliśmy jednocześnie.
Po rozprawie dziewczynki przybiegły do mnie i pierwszy raz obie mnie przytuliły. Poczułam wtedy coś nowego — mieszaninę strachu i szczęścia.
Ale to nie był koniec problemów. Julka zaczęła mieć problemy w szkole, Ola moczyła się w nocy. Moja mama przestała do nas przychodzić — „Nie chcę patrzeć na to szaleństwo”, powiedziała przez telefon.
Były dni, kiedy chciałam wszystko rzucić i uciec. Ale były też chwile, kiedy patrzyłam na dziewczynki i widziałam w nich siebie sprzed lat — zagubioną, pragnącą miłości dziewczynkę.
Dziś minął rok od adopcji. Julka zaczyna mówić do mnie „mamo” bez lęku w oczach. Ola przynosi mi laurki z napisem „kocham cię”.
Ale czasem nadal budzę się w nocy i pytam siebie: czy jestem dobrą matką? Czy naprawdę zasłużyłam na tę rodzinę?
Może każda miłość potrzebuje czasu? A może nigdy nie będziemy „normalną” rodziną? Co wy o tym myślicie?