Między ciszą a rozpaczą: Historia ojca, który nie chciał się poddać

– On i tak nie przetrwa – powiedziała żona lodowatym głosem. Stała w kuchni, z rękami skrzyżowanymi na piersi, patrząc na mnie tak, jakbyśmy byli sobie zupełnie obcy. – Przyjedź i porozmawiaj z lekarzem, jeśli mi nie wierzysz.

Zamarłem. W tej chwili świat przestał istnieć – był tylko jej głos, zimny i twardy jak lód. Przez chwilę miałem wrażenie, że to nie ona mówi, że to jakaś obca kobieta stoi w naszym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Przecież jeszcze kilka miesięcy temu śmialiśmy się razem, planowaliśmy przyszłość Krzyśka…

– Przecież on i tak długo nie pożyje – powtórzyła, tym razem jeszcze ciszej, jakby sama nie wierzyła w to, co mówi. – Sam przyjedź i porozmawiaj z lekarzem, jeśli mi nie wierzysz. Tam są pielęgniarki, będą dla niego odpowiednie warunki. No, przecież nie bez powodu wymyślili hospicjum, wszyscy tak robią…

Poczułem, jak coś we mnie pęka. Krzysiek urodził się dwa miesiące przed terminem i od razu trafił na oddział intensywnej terapii noworodków. Walczył od pierwszego oddechu – maleńki, przezroczysty, z rurkami wystającymi z każdej strony. Lekarze mówili: „To cud, że żyje”. Każdy dzień był walką o kolejny oddech.

Przez pierwsze tygodnie siedziałem przy jego inkubatorze godzinami. Żona – Marta – przychodziła rzadziej. Mówiła, że nie może patrzeć na syna w takim stanie. Ja nie mogłem odejść.

Kiedy po trzech miesiącach wypisali Krzyśka do domu, myślałem, że najgorsze za nami. Ale wtedy zaczęły się kolejne diagnozy: mózgowe porażenie dziecięce, padaczka lekooporna, niewydolność oddechowa. Każda wizyta u lekarza była jak cios w brzuch.

Marta coraz częściej znikała z domu. Wracała późno z pracy, zamykała się w sypialni. Ja zostawałem z Krzyśkiem sam – karmiłem go przez sondę, zmieniałem pieluchy, podawałem leki. Czasem płakałem razem z nim.

– Nie dam rady dłużej – powiedziała pewnego wieczoru, kiedy Krzysiek miał kolejny atak drgawek. – To nie jest życie. Ani dla niego, ani dla nas.

– Ale on żyje! – krzyknąłem wtedy. – On walczy!

– To nie jest walka, to jest męczarnia – odpowiedziała cicho.

Od tamtej pory rozmawialiśmy coraz mniej. Każde słowo było jak sztylet.

Aż do dzisiejszego ranka.

Zadzwonił telefon ze szpitala: Krzysiek miał zapalenie płuc. Lekarz powiedział, że stan jest ciężki.

– Musimy rozważyć opiekę paliatywną – usłyszałem przez słuchawkę. – Hospicjum domowe lub stacjonarne…

Nie chciałem tego słuchać. Wybiegłem z domu i pojechałem do szpitala.

Kiedy wszedłem na oddział, zobaczyłem Martę rozmawiającą z lekarką. Stała wyprostowana, z twarzą bez wyrazu.

– Panie Piotrze – zaczęła lekarka – musimy być realistami. Krzysiek jest bardzo słaby. Możemy zapewnić mu komfort i godność…

– On chce żyć! – przerwałem jej rozpaczliwie.

Lekarka spojrzała na mnie ze współczuciem.

– Czasem największą miłością jest pozwolić odejść…

Nie mogłem tego pojąć. Jak można pozwolić odejść własnemu dziecku?

Wróciłem do domu późno w nocy. Marta siedziała przy stole z kubkiem herbaty.

– Musimy podjąć decyzję – powiedziała bez emocji.

– Ty już ją podjęłaś – odpowiedziałem gorzko.

Milczała długo.

– Nie jestem taka silna jak ty – wyszeptała w końcu. – Każdy dzień to dla mnie koszmar…

Chciałem ją przytulić, ale odsunęła się.

Następne dni były jak życie pod wodą – wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Hospicjum domowe przyjęło nas pod opiekę. Pielęgniarki przychodziły codziennie, uczyły mnie obsługi koncentratora tlenu, tłumaczyły jak rozpoznawać ból u dziecka, które nie mówi.

Marta coraz częściej nocowała u swojej matki. Ja spałem przy łóżeczku Krzyśka.

Pewnej nocy obudził mnie jego płacz – cichy, słaby dźwięk. Usiadłem przy nim i zacząłem śpiewać kołysankę, którą nuciłem mu jeszcze w szpitalu:

„Aaa kotki dwa…”

Łzy spływały mi po policzkach.

Nad ranem zadzwoniła Marta:

– Nie dam rady przyjechać dzisiaj…

Nie odpowiedziałem nic.

Tego dnia pielęgniarka zapytała mnie:

– Czy pan kiedyś odpoczywa?

Popatrzyłem na nią zdziwiony.

– Nie mogę… Boję się zasnąć i obudzić się bez niego.

Wieczorem zadzwonił telefon od teściowej:

– Piotrze… Marta jest załamana. Ona nie potrafi tego unieść…

Chciałem krzyczeć: „A ja potrafię?!”

Ale milczałem.

Minęły kolejne tygodnie. Krzysiek gasł powoli – coraz mniej się ruszał, coraz rzadziej otwierał oczy. Ale kiedy brałem go na ręce i śpiewałem mu piosenki z dzieciństwa, wydawało mi się, że na chwilę się uśmiecha.

W końcu przyszedł ten dzień.

Siedziałem przy jego łóżeczku całą noc. Nad ranem poczułem, że jego rączka staje się chłodna.

Zadzwoniłem po Martę. Przyjechała po godzinie – zapłakana, roztrzęsiona.

Usiedliśmy razem przy Krzyśku. Po raz pierwszy od miesięcy trzymaliśmy się za ręce.

Kiedy odszedł, świat ucichł.

Nie wiem, czy kiedykolwiek pogodzę się z tym wszystkim. Czy można wybaczyć sobie bezsilność? Czy można nauczyć się żyć dalej, kiedy serce zostało tam, gdzie przestało bić maleńkie serce własnego dziecka?

Czasem myślę: czy zrobiłem wszystko? Czy naprawdę można pozwolić odejść komuś, kogo kocha się ponad życie?