Między Domem a Domem Spokojnej Starości: Historia Jana i Marty
— Tato, nie możemy tak dalej żyć! — głos Marty drżał, ale był stanowczy. Stała w kuchni, oparta o blat, a ja siedziałem przy stole, ściskając kubek herbaty tak mocno, że aż bolały mnie palce. — Dzieci nie mają gdzie się bawić, a ty… Ty potrzebujesz opieki. To nie jest już ten sam dom, co kiedyś.
Patrzyłem na nią długo, próbując znaleźć w sobie siłę, by odpowiedzieć. W głowie dudniły mi słowa: „To nie jest już ten sam dom”. Miała rację. Od śmierci Zofii wszystko się zmieniło. Ale to był nasz dom. Nasz świat. Każdy kąt pachniał jej perfumami, każdy zakamarek krył wspomnienia: śmiech przy stole, ciche rozmowy wieczorami, zapach świeżo upieczonego chleba.
— Marta, ja nie chcę tam iść — powiedziałem cicho. — Tu jest moje miejsce. Tu żyłem z twoją mamą przez czterdzieści lat. Tu wszystko przypomina mi o niej.
Marta westchnęła ciężko i spojrzała na mnie z mieszaniną troski i irytacji. — Tato, ja też mam rodzinę. Michał pracuje po dwanaście godzin dziennie, dzieci rosną, potrzebują przestrzeni. Ja nie daję już rady wszystkiego ogarniać. Ty… czasem zapominasz wyłączyć gaz, czasem gubisz się w mieście. Boję się o ciebie.
Wiedziałem, że mówi prawdę. Ostatnio coraz częściej zapominałem drobnych rzeczy. Ale czy to powód, żeby wyrwać mnie z miejsca, które było moim całym światem?
Wieczorem długo nie mogłem zasnąć. Leżałem w łóżku i słyszałem przez cienką ścianę śmiech wnuków. Przypomniałem sobie, jak Marta była w ich wieku. Jak biegała po ogrodzie z Zofią, jak razem sadziliśmy pomidory. Wtedy dom był pełen życia i miłości. Teraz czułem się jak nieproszony gość we własnych czterech ścianach.
Następnego dnia Marta przyszła do mnie z ulotką domu spokojnej starości pod Krakowem.
— Tato, to naprawdę dobre miejsce. Mają ogród, bibliotekę, nawet warsztaty dla seniorów. Byłam tam z Michałem. Pani dyrektor powiedziała, że możesz mieć własny pokój z widokiem na park.
Patrzyłem na kolorowe zdjęcia uśmiechniętych staruszków i czułem narastającą złość. — To nie jest mój dom! — wybuchłem. — Chcesz się mnie pozbyć? Przeszkadzam wam?
Marta odwróciła wzrok i otarła łzę. — Nie rozumiesz… Ja po prostu się martwię. Nie chcę cię stracić tak nagle jak mamę.
Przez chwilę oboje milczeliśmy. W powietrzu wisiała cisza pełna żalu i niewypowiedzianych słów.
Kilka dni później przyszedł do mnie Michał.
— Panie Janie — zaczął niepewnie — wiem, że to trudne. Ale Marta naprawdę się o pana martwi. My też chcemy mieć trochę prywatności… Może spróbowałby pan chociaż na próbę? Zawsze można wrócić.
Prywatność… Słowo obce w tym domu od lat. Zawsze byliśmy razem: ja, Zofia, Marta. Teraz każdy chciał swojego kąta.
Zgodziłem się pojechać zobaczyć ten dom opieki. Wysoki budynek otoczony był ogrodem pełnym kwiatów. W środku pachniało świeżością i kawą. Pani dyrektor uśmiechała się ciepło.
— Panie Janie, tutaj każdy ma swoje miejsce. Organizujemy wycieczki, spotkania literackie… Może pan nawet uprawiać warzywa w naszym ogródku.
Słuchałem jej uprzejmie, ale czułem się jak dziecko w obcym świecie. Starsi ludzie siedzieli w salonie i grali w karty albo oglądali telewizję. Niektórzy wyglądali na szczęśliwych, inni patrzyli w okno z pustym wzrokiem.
Wieczorem wróciłem do domu i długo patrzyłem na zdjęcie Zofii stojące na komodzie.
— Co byś zrobiła na moim miejscu? — szepnąłem do niej w ciemności.
Następnego ranka Marta zapytała cicho:
— I co myślisz?
Nie odpowiedziałem od razu. W głowie miałem mętlik: lojalność wobec rodziny, strach przed samotnością, tęsknota za dawnym życiem.
— Może spróbuję… na miesiąc — powiedziałem w końcu.
Marta przytuliła mnie mocno i pierwszy raz od dawna poczułem jej ciepło bez rezerwy.
Przeprowadzka była bolesna. Każdy przedmiot pakowałem z drżeniem rąk: filiżanka po Zofii, stary szalik Marty z dzieciństwa, album ze zdjęciami rodzinnymi. W nowym pokoju ustawiłem je na półce jak talizmany przeciw samotności.
Pierwsze dni były trudne. Czułem się jak intruz wśród obcych ludzi. Tęskniłem za zapachem własnej pościeli i dźwiękiem kroków wnuków za ścianą. Ale z czasem zacząłem rozmawiać z innymi mieszkańcami: panią Heleną, która straciła męża w zeszłym roku; panem Stanisławem, byłym nauczycielem matematyki; panią Jadwigą, która codziennie pisała listy do syna za granicą.
Zrozumiałem wtedy, że każdy z nas niesie swój ból i swoje wspomnienia jak ciężki plecak. Każdy tęskni za domem — tym prawdziwym, który zostawił gdzieś daleko.
Marta odwiedzała mnie co tydzień z dziećmi. Za każdym razem widziałem w jej oczach ulgę i smutek jednocześnie.
— Tato, jak się czujesz? — pytała zawsze cicho.
— Daję radę — odpowiadałem zgodnie z prawdą, choć serce rwało się do starego domu.
Czasami myślę: czy mogłem postąpić inaczej? Czy dom to tylko ściany i wspomnienia? Czy może dom to ludzie, których kochamy — nawet jeśli musimy ich puścić wolno?
Może nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania.