Odejście bez powrotu: Moja historia macierzyństwa, bólu i przebaczenia
– Iwona, musisz się zdecydować. – głos pielęgniarki był cichy, ale stanowczy. Stałam przy oknie sali poporodowej, patrząc na szare, listopadowe niebo nad Warszawą. W ramionach trzymałam synka, który spał spokojnie, nieświadomy burzy, jaka szalała we mnie.
Miałam dwadzieścia sześć lat i byłam sama. Ojciec dziecka, Bartek, zniknął, gdy tylko dowiedział się o ciąży. Moja mama powtarzała: „Dziecko to nie zabawka. Jak sobie nie radzisz, oddaj go do adopcji.” Ojciec milczał – jak zawsze. W domu panowała cisza pełna wyrzutów i niedopowiedzianych pretensji.
Pamiętam, jak wróciłam do mieszkania na Pradze po porodzie. Wszędzie pachniało stęchlizną i starą kawą. Mama siedziała przy stole, czytając gazetę. Nawet nie spojrzała na mnie.
– I co teraz? – zapytała beznamiętnie.
– Nie wiem… – odpowiedziałam, czując jak łzy napływają mi do oczu.
– Nie licz na moją pomoc. Sama sobie wybrałaś taki los.
Przez kolejne dni próbowałam być matką. Karmiłam synka, przewijałam go, śpiewałam mu cicho kołysanki, których nauczyła mnie babcia. Ale w środku czułam pustkę i przerażenie. Każdy płacz dziecka był jak dźwięk syreny alarmowej. Nie spałam po nocach, bałam się zostawić go samego choćby na chwilę. W głowie słyszałam głos mamy: „Nie dasz rady.”
Pewnej nocy, kiedy synek płakał już trzecią godzinę z rzędu, usiadłam na podłodze w kuchni i zaczęłam płakać razem z nim. Zadzwoniłam do Bartka – numer był już nieaktywny. Napisałam do przyjaciółki Magdy:
– Nie dam rady. Chyba go zostawię.
Odpisała po godzinie: „Iwona, nie rób tego. To minie. Przyjdź do mnie.”
Ale nie poszłam. Wstydziłam się swojej słabości.
Depresja poporodowa to nie jest coś, o czym się mówi w mojej rodzinie. U nas kobieta ma być silna, ma zacisnąć zęby i robić swoje. Ale ja nie byłam silna. Każdego dnia czułam się coraz bardziej przezroczysta, jakby mnie nie było.
W końcu wróciłam do szpitala. Pielęgniarka spojrzała na mnie z mieszaniną współczucia i osądu.
– Jest pani pewna?
Nie odpowiedziałam. Położyłam synka w łóżeczku i uciekłam zanim zdążyłam zmienić zdanie.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak w transie. Mama przestała ze mną rozmawiać. Sąsiedzi patrzyli na mnie z ukosa, szeptali za plecami. W pracy udawałam, że wszystko jest w porządku, ale w środku umierałam z tęsknoty i winy.
Pewnego dnia dostałam list od Magdy:
„Iwona, wiem, że ci ciężko. Ale musisz sobie wybaczyć. Każdy ma swoją granicę wytrzymałości.”
Czy mogę sobie wybaczyć? Czy społeczeństwo mi wybaczy? Czy mój syn kiedyś mnie zrozumie?
Z czasem zaczęłam chodzić na terapię. Zaczęłam mówić o tym, co się stało – najpierw szeptem, potem coraz głośniej. Poznałam inne kobiety z podobnymi historiami. Jedna z nich powiedziała mi:
– Nie jesteś potworem. Jesteś człowiekiem.
To zdanie powtarzam sobie codziennie rano przed lustrem.
Dziś mijają trzy lata od tamtego dnia. Wciąż nie wiem, czy podjęłam dobrą decyzję. Czasem śni mi się mój synek – widzę go uśmiechniętego w ramionach innej kobiety. Może jest szczęśliwy? Może kiedyś mnie odnajdzie?
Wiem jedno: życie nie jest czarno-białe. Każdy z nas niesie swój krzyż i każdy ma prawo do słabości.
Czy naprawdę można wybaczyć sobie coś takiego? Czy Wy bylibyście w stanie?